Poszedłem ostatnio na mityng. Nie chodzę już teraz tak regularnie jak kiedyś, bardziej od przypadku do przypadku, jak przyciśnie mnie codzienność, jak nagromadzi się wokół mnie zbyt dużo spraw, zbyt dużo emocji, napięć, wtedy zaglądam na mityng, do podobnych mnie ludzi. Wysłucham, czasami coś powiem, wyciszę się i przestawię na inne myślenie. Przypomnę sobie, że najważniejszą rzeczą w moim życiu jest odmówienie tego pierwszego kieliszka. Bo chwilę później nie będzie już pracy, spokojnego życia — może i pełnego napięć i stresów, ale spokojnego — zostanie tylko zwierzęca chęć skombinowania forsy na następną flaszkę, kolejnego browara, za wszelką cenę, za każdą podłość i oszustwo.
Na mityngu był nowy chłopak. Rzekłbym, że wzór wyobrażeń ludzi o alkoholiku. Lekko spuchnięta jeszcze twarz, widoczna trzęsiawka, przekrwione oczy — ogólnie widać, że to ten co „lubi wypić”. Ale było coś jeszcze. Strach, ogromny strach w oczach. I przypomniał mi się mój pierwszy mityng.
Zaciągnął mnie na niego Tomek, kolega z liceum, który rozpływał się nad ideą mityngów: ach, jakież to budujące, jaka więź między ludźmi, jakie to wzniosłe, uduchowione i w ogóle… Dobra, pójdę — pomyślałem — wszystkiego trzeba w życiu spróbować, a już wtedy czułem, że z moim piciem robi się niedobrze. Oczywiście, żaden alkoholik był wtedy ze mnie: cóż z tego, że wyrzucili mnie cztery razy z kolejnych prac z powodu picia? Ale przecież w pierwszej szef sam chlał jak świnia, więc znalazł we mnie kozła ofiarnego, w drugiej szefowa głupia była jak but i tylko się czepiała, trzecia to w ogóle było nieporozumienie więc, tak naprawdę, dobrze się stało, bo tylko się tam marnowałem… to, że lekko zarzygany potrafiłem przespać się w dziwnych miejscach też o niczym nie świadczyło, ot, zdarzyło się i tyle, jaki ze mnie alkoholik?
Chodziłem na co dzień w garniturze do pracy, pięknie i swobodnie się wysławiałem, rozmawiałem o wielkich pieniądzach,
doradzałem i pomagałem klientom, nazywanie mnie alkoholikiem to była przecież gruba przesada, prawda? Ale poszedłem, bardziej z ciekawości i dla udowodnienia wszystkim — a przede wszystkim sobie — że ja jeszcze mam kontrolę nad moim życiem, że zachowuję się i funkcjonuję normalnie. Czasami się jakaś mała wpadka zdarzy, no, ale kto jest bez winy?
Niestety, mój pierwszy mityng utwierdził mnie w zakłamaniu. Niewiele z niego pamiętam: półmrok, płonąca świeczka, grupa osób o wyglądzie jak z filmu dokumentalnego „Korkociąg”. Rozejrzałem się wokół: ale twarze! Rzeczywiście, gdzie ja trafiłem?! Co to za ludzie? Jakaś sekta! Nawiedzeni! Pieprzą głupoty o tym piciu, co trzecie słowo Jezus, większość tego co mówili w ogóle do mnie nie trafiała, bo to nie był mój problem: jeszcze nie piłem denaturatu, jeszcze nie miałem padaczki alkoholowej, jeszcze nie byłem w Izbie Wytrzeźwień… nie moje małpy, nie mój cyrk! Wyszedłem utwierdzony w przekonaniu, że nic złego ze mną się nie dzieje, że nie tędy droga, generalnie wszystko w porządku i oby tak dalej, tylko powinienem mocniej „wziąć się w garść” (uwielbiam ten eufemizm) i opanować niektóre alkoholowe wybryki.
Minęło siedem lat, a raczej musiało minąć siedem lat, zanim ponownie trafiłem na mityng. Wtedy nie chodziłem już w garniturze, w ogóle nie chodziłem do pracy, miałem za sobą kilka pobytów w „żłobku”, przeżyłem tygodniową psychozę alkoholową, gdy piłem to wymiotowałem, bo organizm już nie chciał przyswajać alkoholu, ale ja i tak piłem bo przymus był silniejszy, o swoim wyglądzie już nawet nie będę mówił, i byłem na autentycznym dnie. I wtedy, na tym drugim mityngu, usłyszałem, że obcy ludzie, mówiąc o sobie, mówią o mnie. O moim życiu, o moich problemach, mojej sytuacji. I przestałem walczyć z alkoholem, pokazywać i udowadniać kto jest silniejszy. Tego też życzyłem nowo obecnemu chłopakowi: żeby, tak jak ja, nie czekał, nie marnował swoich „siedmiu lat” tylko żeby zaczął zmieniać swoje życie już teraz, od zaraz.
Artur T. Korczyński (ps. Tomasz A. Morris) Rocznik 1963, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, handlowiec. Od lat wiernie zakochany jestem w kotach. Okres chorobliwej wręcz fascynacji Jimem Morrisonem już minął, ale miłość do „The Doors” została. Wychowałem się na AC/DC, Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple itp.; i tak mi zostało. Monthy Pyton i pochodne – rulez! Film wszechczasów (IMHO) to „Alien” R.Scotta. Żyłem szybko, barwnie, kolorowo, teraz cieszę się zwyczajną codziennością. Kliniczny Bliźniak. „Człowiek-encyklopedia”: na wszystkim się zna, na niczym dobrze (z małymi wyjątkami). Dotychczasowe publikacje: wywiad z Rafałem A. Ziemkiewiczem w tygodniku „ITD”; opowiadania w „Młodym Techniku”; opowiadania w „Magazynie Fantastycznym”; opowiadanie w „Esensji”; opowiadanie w „SFFH”; wiersze w tygodniku „Angora”; felieton tamże (publikacja pod pseudonimem); książka F10.2 (publikacja pod pseudonimem). Na podstawie jednego z opowiadań student Łódzkiej „Filmówki” zrealizował miniaturę filmową.