Izrael — przed nami Jerozolima

Już samo przekraczanie granicy izraelskiej dla nas, Europejczyków przyzwyczajonych do względnie swobodnego przemieszczania się z kraju do kraju, dostarcza ciekawych wrażeń. Czy to kwestia sugestii po przeczytanych/usłyszanych informacjach, czy też stan faktyczny, dość, że czuje się wyraźnie, iż Izrael to kraj mocno zmilitaryzowany. A co drugi żołnierz to kobieta. Na porządku dziennym są również całkiem na serio pytania o broń: „czy masz?’ „czy przewozisz?” Na które trzeba też całkiem serio odpowiadać, bowiem Izraelczycy są bardzo czuli na tym punkcie i mają bardzo poważny stosunek do broni. I mimo wewnętrznego rozbawienia (próbowałem wyobrazić sobie podobną sytuację na przejściu granicznym w Świecku) z kamienną twarzą odpowiedziałem, że nie mam i nie przewożę.

Panorama Jerozolimy. Foto: Rob Bye.
Panorama Jerozolimy. Foto: Rob Bye

Granicę przekraczaliśmy w Ejlacie i stamtąd autokarem dalej do Jerozolimy. Tchnienie egzotyki: „na prawo Egipt, na lewo Jordania, a tam, na wprost to Arabia Saudyjska. Jedziemy dalej”. I niespodzianka. Przejeżdżamy przez centrum a tu jak byk napis: „EILAT. AIRPORT” Lotnisko? W środku miasta? Jak – nie przymierzając — obok domów Towarowych Centrum w Warszawie? Albo na tyłach Centrum Handlowego „Opolanin” w Opolu? Owszem. Podobno działa to tak, że jeśli chcesz dokądś wyruszyć z Ejlatu, przychodzisz na kwadrans przed odlotem na lotnisko, kupujesz bilet, wsiadasz i lecisz. Proste. Nie wiem, nie sprawdzałem ale jestem skłonny uwierzyć w izraelski porządek, precyzję i logistykę. Jedziemy. Zaczyna się normalny izraelski, lipcowy dzień: pył, kurz, upał. Wkoło skały, pustynia, krajobraz nieco księżycowy ale widoki piękne. Po drodze mamy w planach postój nad Morzem Martwym, kąpiel. Jestem szalenie ciekaw, choć z osobistego doświadczania siły wyporności przyjdzie zrezygnować. Parę dni wcześniej pokaleczyłem stopę o kamieniste dno i choć rana goi się, zostałem życzliwie ostrzeżony przez znawców tematu: „nie dasz rady”. I aby uzmysłowić mi, że to nie czcze przechwałki, przytaczają liczby: Morze Śródziemne — bardzo słone — ma zasolenie około 3%. Morze Martwe średnio 30%! Zobaczymy.

Na razie mijamy Qumran, miejsce gdzie w połowie zeszłego wieku odnaleziono słynne Rękopisy znad Morza Martwego. Nie zatrzymujemy się, z okien autokaru oglądam grupę skał, które nie wyglądają zbyt imponująco. Większe wrażenie robi Masada, żydowska twierdza, która jest dziś symbolem heroicznego oporu, aż do końca i wydaje się, że dla Izraelczyków ma porównywalne znaczenie jak Termopile dla Greków. Dość powiedzieć, że na jej ruinach żołnierze składają przysięgę wojskową.
Docieramy nad Morze Martwe, pierwszy postój i pierwsze zetknięcie z ziemią izraelską. Sympatyczni, uśmiechnięci ludzie, czysto, miło i — nareszcie! — normalna kawa: sypana, w dużym kubku. Ceny przystępne: pięć dolarów, pan za ladą z uśmiechem i bez irytacji wydaje resztę z kolejnego banknotu studolarowego. Zaczyna mi się podobać w Izraelu. Przed kąpielą w morzu zaglądamy jeszcze do sklepu oferującego kosmetyki wytwarzane na bazie minerałów z akwenu. Podobno rewelacyjne w działaniu. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie ale patrząc na ceny, odnoszę wrażenie, że jakikolwiek kosmetyk za te pieniądze miałby skuteczność wręcz magiczną. W sklepie zaskoczenie: obsługa mówi płynnie po rosyjsku, fiszki przy specyfikach zapisane są cyrylicą, dookoła brzmi mowa Puszkina. Spory ruch, Rosjanie wychodzą ze sklepu wręcz obładowani zakupami.
Na wszelki wypadek postanawiam przeprowadzić swoisty test i na początek wchodzę do morza nie dalej niż do połowy łydek. Znawcy mieli rację! Wytrzymuję około minuty, ból w zranionej stopie staje się tak dokuczliwy, że muszę uciekać na brzeg. Wrzeszczę jeszcze do kolegi: „No, fotografuj mnie! Rób szybko to zdjęcie, póki stoję w wodzie!” Na brzegu, dobrych kilka minut obmywam stopę normalna wodą ale i tak przez cały dzień dalej czuję swoją ranę. Natomiast, faktycznie, nie ma możliwości utopienia się w Morzu Martwym. Można spokojnie usiąść na wodzie jak na fotelu, ciało jest wypychane na powierzchnię niczym korek. Obserwuję znajomych i nieznajomych, mamy wszyscy sporo radochy.

Ruszamy do Jerozolimy.

Mamy świetną przewodniczkę, panią Jolę, która sypie ciekawostkami, datami i różnymi faktami jak z rękawa. Robi się coraz cieplej, dobrze, że autokar jest klimatyzowany, inaczej byłoby ciężko wytrzymać. Ot, nowoczesna turystyka: autobusy z air-condition, suchy prowiant… już nie ma prawdziwych podróżników…
Zatrzymujemy się na Górze Oliwnej. Przed nami panorama Jerozolimy, z prawej ogród Getsemani. Na wprost, u podnóża góry rozciąga się Dolina Jozafata, miejsce gdzie — jak się przyjmuje — ma odbyć się Sąd Ostateczny. Ta niedookreśloność to zresztą najczęściej pojawiające się stwierdzenie. Tutaj nic nie jest pewne na 100%, wszystkie te święte miejsca obarczone są klauzulą „przyjmuje się”, „uważa się”, „podobno”. To niespokojny rejon, sama Jerozolima była wielokrotnie burzona i to tak, że kamień na kamieniu nie zostawał. Trudno więc dziś autorytatywnie stwierdzić gdzie, z całą pewnością, modlił się Jezus, w którym miejscu na pewno stała świątynia… wszystko tutaj owiane jest mgłą przypuszczeń, niepewności, domysłów.

Najbardziej rzuca się w oczy Kopuła Na Skale. Jasny, złoty punkt na tle zabudowań miasta, trzecie najświętsze miejsce islamu. Patrząc nieco w lewo dostrzegamy szarą kopułę Bazyliki Grobu Pańskiego. Dopiero wtedy powoli dociera świadomość stopnia komplikacji wzajemnych stosunków w mieście, w którym ścierają się trzy religie: islam, judaizm i chrześcijaństwo. Pani Jola opowiada przepyszną anegdotę?; historyjkę? Otóż, wedle tradycji żydowskiej, Mesjasz ponownie wjedzie do Jerozolimy przez Bramę Złotą. Widać ją wyraźnie, to potężny fragment muru okalającego Stare Miasto. Ale, żeby nie było tak słodko, Arabowie zamurowali Bramę (Wikipedia podaje, że uczynili to władcy otomańscy w XVI w.) Żeby jeszcze bardziej utrudnić sprawę, wzdłuż całego muru muzułmanie założyli cmentarz i od VII wieku chowają tutaj swoich zmarłych. W czym rzecz? Mianowicie 623 przykazanie judaizmu zabrania kapłanom zbliżania się do zmarłych innej religii a już nie do pomyślenia jest sam akt stanięcia na „nieczystej” ziemi. Powstał potężny dylemat: Mesjasz przybędzie a tu brama zamurowana a i przed murami pas „ziemi skażonej”. Co robić? Udali się Żydzi po pomoc do rabinów. Długo trwały narady, wreszcie znalazło się rozwiązanie: „Muzułmanie zamurowali Złotą Bramę? No, to my ją odmurujemy. Mamy kilofy, wiertarki i co tam jeszcze, chwila i będzie brama otwarta”. Ale to niezupełnie rozwiązało problem. Brama odmurowana, dobrze, ale jak przez nią wjechać gdy wkoło cmentarz muzułmański? Pomyśleli rabini, pomyśleli i wymyślili: „Bramę odmurujemy a nad cmentarzem zbudujemy kładkę albo mostek”. I po kłopocie. „Gdy Mesjasz przybędzie, przejdzie mostkiem nad cmentarzem i wjedzie przez otwartą bramę”. Dobrze? Niezupełnie: „no, jakże to tak? Przecież to Mesjasz, ma tak czekać jak pierwszy lepszy turysta aż my tę bramę odmurujemy i jeszcze kładkę będziemy budować?” Znów pomyśleli rabini i znaleźli rozwiązanie, zaiste genialne w swej prostocie: „ile czekamy na powtórne przyjście Mesjasza? 2000 lat, tak? I jeszcze poczekamy, nikt nie wie jak długo ale z pewnością jeszcze trochę. To jak On poczeka kilka dni aż my to wszystko zbudujemy, to nic Mu się nie stanie”.
Zanim weszliśmy na Stare Miasto, pojechaliśmy do Betlejem. Piszę „pojechaliśmy”, bo też była to w istocie podróż do innego kraju, choć dystans parokilometrowy zaledwie a całość przypominała przejazd z Żoliborza na Mokotów w Warszawie. Bardziej zrozumieją sytuację mieszkańcy Śląska, bo to tak jakby jechać z Gliwic do Sosnowca z tym, że nie wszyscy do Sosnowca wjadą bo mają „złe” paszporty. Tak było z naszą przewodniczką, pani Jola, mając izraelski paszport, nie mogła wjechać do Autonomii Palestyńskiej. My tylko przesiedliśmy się z izraelskiego autokaru do palestyńskiego i pojechaliśmy.
Pewnym zaskoczeniem dla turysty jest fakt, że wszędzie: w Betlejem, w Jerozolimie, we wszystkich miejscach można swobodnie robić zdjęcia, z fleszem, bez flesza, jak komu wygodnie. Pojawił się, co prawda, jeden wyjątek, ale o tym później.

Samo miejsce, w którym — jak się przyjmuje — narodził się Chrystus nie wygląda zbyt okazale.

To niewielka krypta pod ołtarzem w Bazylice Narodzenia Pańskiego, a samo miejsce oznaczone jest czternastoramienną gwiazdą, nieco w głębi ołtarza. Aby dotknąć czy popatrzeć z bliska najlepiej jest wczołgać się na około pół metra, co piszący te słowa uczynił osobiście. Sama Bazylika jest obecnie remontowana, w głównej nawie widać fragment oryginalnej posadzki pokrytej kolorową mozaiką. Nieco z boku jest wejście (zakratowane) do celi, w której św. Hieronim pisał Wulgatę czyli pierwszy łaciński przekład Biblii. Część świątyni nosi ślady opieki i restauracji dokonanych przez krzyżowców.
Wracamy do Jerozolimy. Na dworze robi się naprawdę gorąco, żar bije od murów, ścian, budynków. Na Stare Miasto wchodzimy przez Bramę Gnojną. Krótki spacer Via Dolorosa i docieramy do Bazyliki Grobu Pańskiego. Zaczynamy od Golgoty i tu można przekonać się jak bardzo zhierarchizowane są wzajemne relacje wyznań opiekujących się Bazyliką. Miejscem gdzie — prawdopodobnie — krzyżowano Jezusa zarządzają franciszkanie. Tutaj mieści się też XI Stacja Drogi Krzyżowej. Tuż obok, w odległości dwóch-trzech metrów znajduje się punkt wbicia krzyża ale jest on już pod pieczą prawosławnych Greków. W samej Bazylice koegzystuje kilkanaście wspólnot, łącznie z mnichami koptyjskimi, etiopskimi, ormiańskimi, Ormianami posługującymi się językiem aramejskim… Na ścianach wota, dużo mozaik, malowideł w większości z greckimi napisami. Schodzimy z Golgoty w kierunku Kaplicy Bożego Grobu. Do wejścia czeka spora kolejka złożona głównie z Rosjan. Zaczyna się lekko nerwowe zakrywanie ramion i kolan (szczególnie u pań), nie ma możliwości wejścia do Kaplicy w szortach i bezrękawniku, na przykład. Wciąż swobodnie można robić zdjęcia, bez żadnych ograniczeń. Gdy jesteśmy już blisko wejścia, pop, który opiekuje się Kaplicą i zarządza ruchem, wychodzi nieco dalej i podniesionym głosem obwieszcza:

no pictures, no pictures.

Konsternacja. Pani Jola życzliwie radzi: „nawet nie próbujcie. Jak się zorientuje, że ktoś przemycił aparat lub kamerę i robi zdjęcia z ukrycia, wkurzy się i rozgoni całe towarzystwo. I tak mamy szczęście, czekamy tylko godzinę, nikt się nie pobił, żadnej awantury, nie interweniowała policja. Jak zabronił, lepiej nie róbcie tych zdjęć”.
Z żalem, ale wyłączam aparat. Nie będę się narażał tłumowi, który stoi za mną, strach pomyśleć co by się mogło zadziać, gdyby tak pop wpadł na pomysł: „o, to przez tego wysokiego w okularach nie wejdziecie”. W środku Kaplicy są dwa niewielkie pomieszczenia, w pierwszym fragment skały, która – podobno – zakrywała wejście do groty gdzie pochowano Chrystusa po zdjęciu z krzyża, w drugim katafalk kamienny, na którym złożono ciało Zbawiciela. Najświętsze ze świętych miejsc dla chrześcijanina. Ogarnia mnie podniosły nastrój, wrażenie i świadomość bytności w miejscu niezwykłym. Stoimy chwilę w trzy osoby w ciasnym pomieszczeniu, nad płytą palą się równym światłem lampki, świeczki. Nie za dużo, zaledwie kilka. Zagląda pop i zniecierpliwionym półgłosem ponagla: go, go, go. Na zewnątrz kolejka oczekujących. Przysiadam z boku i na przygotowanej wcześniej karteczce piszę swoje dwa życzenia, które chcę wetknąć w szczeliny Ściany Płaczu.
Zbieramy się na zewnątrz, czekamy chwilę na resztę grupy i wtedy słyszę od pani Joli kolejną, kapitalną anegdotę. „Widzicie państwo tę drabinę?” Widzimy, faktycznie, nad wejściem do Bazyliki, na wysokości kilku metrów, obok okien, stoi drabina, oparta o występ muru. Drabina jak drabina: drewniana, lekko zmurszała. W czym rzecz? „Sprawa ma się następująco: frontowa ściana jest grecka, ta z lewej – ormiańska. Około 150 lat temu (sic!) Ormianie chcieli coś poprawić czy naprawić w murze nad wejściem do Bazyliki. Ale pokłócili się z Grekami. Od tego czasu drabina stoi a wszelkie próby wyjścia z impasu kończą się jednakowo. Grecy: przecież to ormiańska drabina, nawet jej nie dotkniemy. Żeby było na nas? Ormianie: przecież to grecka ściana, nie ma mowy żebyśmy po niej wchodzili. I tak od półtora wieku”. Ale okazało się, że to nie koniec. „A widzicie państwo tę barierkę na występie muru?” Widzimy. „Jakiś czas temu Grecy dobudowali na „swojej” ścianie barierkę, bo jak się kiedyś ta drabina rozsypie, to żeby ludziom na głowy nie pospadała. Ale drabina stoi”. Ta krótka historyjka jest, jakże trafną, metaforą bardzo skomplikowanych relacji międzyludzkich w tym miejscu.

Aby dojść do Ściany Płaczu przechodzimy tunelem, w którym stoją wykrywacze metalu

i posterunki strażnicze. Całkiem jak na lotnisku. Ciekawa sprawa, podobno tylko dwie nacje, a mianowicie Polacy i Holendrzy, nazywają to miejsce Ścianą Płaczu. Cały świat mówi po prostu Mur Zachodni. To jedyny zachowany fragment, a raczej fragmencik II Świątyni Jerozolimskiej, postawionej w miejscu zburzonej Pierwszej Świątyni, tej, w której przechowywano Arkę Przymierza. Jeśli to jest zaledwie fragmencik to sama Druga Świątynia musiała być wręcz gigantycznych rozmiarów.
Podchodzimy do Ściany Płaczu. Obowiązkowo w nakryciach głowy, kto nie ma, zakłada jednorazową, papierową kipę (jarmułkę). Obowiązkowo oddzielnie mężczyźni i kobiety. Przed samym murem sporo ortodoksyjnych Żydów, tak charakterystycznie wyglądających. Modlą się, studiują Torę, dyskutują. Jeden z nich zaczepia mojego kolegę, prowadzi do ściany i modli się o pomyślność, zdrowie i pieniądze dla Huberta. Wkładam swoją karteczkę, trudno znaleźć wolne miejsce, papierków, karteczek, zwitków pełno w każdej szczelinie, załomku, szparze. Wycofuję się rakiem, tradycja nakazuje nieodwracanie się tyłem bezpośrednio przy murze.

Wracamy spokojnie do autokaru, upał lżeje, jest już popołudnie. Idziemy Drogą Krzyżową, w tej chwili to bazar: pełno kramów, kramików z pamiątkami, przyprawami, materiałami. Niektórych stacji w ogóle nie widać zza budek. Zatrzymujemy się na chwilę w miejscu gdzie Jezus spotkał św. Weronikę. Oryginalne Stacje nie mają żadnych obrazków, reliefów, płaskorzeźb. Tylko numer i krótką inskrypcję.
I na koniec smaczek obyczajowy. W drodze powrotnej zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Krótka przerwa na toaletę, szybką przekąskę. Na parking podjeżdża zwykły, prywatny samochód osobowy, z którego wysiada izraelski Kowalski. Pomaga wyjść z auta starszej pani: matka? Teściowa? Patrzę leniwie, mężczyzna odwraca się tyłem, do paska ma przypiętą kaburę a w niej pistolet. Ot tak, zwyczajnie i po prostu. Faktycznie, Izraelczycy mają poważny stosunek do broni.
 

Artur T. Korczyński (ps. Tomasz A. Morris) Rocznik 1963, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, handlowiec. Od lat wiernie zakochany jestem w kotach. Okres chorobliwej wręcz fascynacji Jimem Morrisonem już minął, ale miłość do „The Doors” została. Wychowałem się na AC/DC, Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple itp.; i tak mi zostało. Monthy Pyton i pochodne – rulez! Film wszechczasów (IMHO) to „Alien” R.Scotta. Żyłem szybko, barwnie, kolorowo, teraz cieszę się zwyczajną codziennością. Kliniczny Bliźniak. „Człowiek-encyklopedia”: na wszystkim się zna, na niczym dobrze (z małymi wyjątkami). Dotychczasowe publikacje: wywiad z Rafałem A. Ziemkiewiczem w tygodniku „ITD”; opowiadania w „Młodym Techniku”; opowiadania w „Magazynie Fantastycznym”; opowiadanie w „Esensji”; opowiadanie w „SFFH”; wiersze w tygodniku „Angora”; felieton tamże (publikacja pod pseudonimem); książka F10.2 (publikacja pod pseudonimem). Na podstawie jednego z opowiadań student Łódzkiej „Filmówki” zrealizował miniaturę filmową.

2 odpowiedzi na “Izrael — przed nami Jerozolima”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Emoralni*