SEBASTIAN MARKIEWICZ „Dziś prawdziwych przyjaciół już nie ma”
Benek wyskoczył pierwszy. Nie była to pierwsza przedwczesna śmierć w naszym bloku. Ani pierwsze samobójstwo. I na pewno nie pierwszy zgon z alkoholem w tle. W przypadku Benka wchodziły też w grę uczucia. Wybuchowa mieszanka tych dwóch czynników. Bo stary Wiesiek zamarzł po pijaku w piwnicy. Musiała być wyjątkowo ostra zima — wtedy bywały jeszcze zimy. W piwnicy jest przecież rura, można na niej spać i nie zamarznąć. Zresztą kto go tam wie, czy on zamarzł, czy tak po prostu umarł, bo już wypadało. Przez niemal trzydzieści lat wyglądał tak samo. Szedł zawsze nawalony, dryfował lekko w prawą stronę, nigdy w lewą.
W międzyczasie rodziły mu się mniej lub bardziej powykrzywiane dzieci. Było ich pięcioro albo i sześcioro, dwoje nawet wyglądało jak ludzie. Ale i tak wszyscy widzieli garbatą i pryszczatego. I tego z nosem. A raczej tym, co zamiast nosa. Umarł w piwnicy, bo go w końcu wyrzucili z domu. Bo ile można. Maraszek zamarzł na pewno, bez dwóch zdań. Szesnaście lat, chudy jak wiór, nie miało go co grzać, to zamarzł. Choć mróz nie był wtedy ostry. Może chciał jeszcze zapalić, zanim do domu wejdzie. A może nie miał już siły iść. Pewnie bał się, że mu ojciec znowu wpierdoli za picie, jakby sam nie pił… „Piję, ale robię! I on też ma robić, ma w fabryce robić, jak bóg przykazał”. Ale Maraszkowi nie po drodze było ani z bogiem, ani z fabryką, ani ze szkołą. Z ojcem i matką też nie. Więc gdy powinien już w przyfabrycznej szkole gwintować rury na warsztatach, był jeszcze w podstawówce i nie spieszył się, by ją ukończyć. A do butelki i strzykawki zachęty nie potrzebował.
Zobacz także: Księgarnia: „Migawki warszawskie”. Sebastian Markiewicz. Ebook do pobrania.
Różne rzeczy widział nasz blok. Sześć klatek, a każda to poemat. Te poematy podobne do siebie jak utwory neolingwistów, coś je jednak wyróżniało. Weźmy moją klatkę. Spośród wszystkich sześciu — ba, spośród wszystkich, jakie znałem, a zwiedziłem ich w okolicy wiele — tylko w naszej windzie nie śmierdziało szczynami. Do pewnego czasu, to znaczy dopóki Zocha nie zaniemogła i nie przekazała pałeczki nowej dozorczyni, której imienia nawet nie pamiętam, nie było choćby napisów. Żadnych. Ani żadnych innych bazgrołów. Żadnego spreju, flamastrów, nic. Na naszej dzielnicy domofony jeszcze nie funkcjonowały, wstęp do klatki miał każdy, a było czysto. Dbała o to Zocha, ale dbaliśmy też my. Paliło się, piło, bo od czego jest klatka, ale panowała czystość. Kapsle, butelki, korki, zakrętki, puszki – od razu do zsypu. Kiepy — do popielniczki.
Mieliśmy takie blaszane, na pięć, sześć petów, pod parapetem. Albo nakrętki od słoika. Gdy ktoś naśmiecił, pies naszczał, komuś się śmieci rozsypały w drodze do zsypu i niby nie zauważył – Zocha wyrastała jak spod ziemi. Jakby kamery miała wszędzie. Uzbrojona w szczotę, którą potrafiła zmusić do posprzątania, i to jeszcze jak… Albo jak ktoś żarówkę zaiwanił ze zsypu czy schodów. Wiedziała kto.
– Panie Perzynowski, oddaj pan żarówkę, bo jak boga kocham, że takiej poruty panu narobię, że się pan będziesz pod blokiem wstydził pokazać!
— A gdzie zajebali? Bo na naszym piętrze są wszystkie, o, patrz pani, a pani do mnie, spokojnego człowieka…
— Panie Perzynowski, nie świruj pan pawiana, bo zara se przypomnę, czyj dzieciak powietrze hydraulikowi z roweru spuścił, to chłopak na dupie tydzień nie usiądzie… I żarówka wracała na miejsce.
Klatka była instytucją i wszechświatem. Życie toczyło się w mieszkaniach, toczyło i na schodach. Ludzie się jeszcze odwiedzali. Zeszło się sześć, siedem rodzin na wódkę i karty, a dzieciaki biegały po podwórku, po zmroku na klatce, a jak przyszedł czas spać, to zapędzano nas do jednego mieszkania i kładło pokotem. Najstarszy pilnował, a miał ze dwanaście lat. Życie kwitło. W okresie przejściowych trudności w zaopatrzeniu w całym bloku śmierdziało zacierem. Mało kto nie pędził. Chyba tylko ci, co mieli rodzinę za granicą. Albo dostawali w pracy, jak ta, co przydzielała sanatoria… Benek wyskoczył, bo rzuciła go dziewczyna. Normalna rzecz, ale ona go rzuciła po tym, jak zaszła w ciążę. A to już jest dziwne, tym bardziej że zaszła z nim. On się nawet cieszył, na skrobankę nie namawiał, chyba chciał znormalnieć. Obiecał, że przestanie pić, a ona — że nie wierzy. Że znajdzie lepszego ojca. Zrozum tu baby. No i Benek wyskoczył. Ale nie u nas, a od niej z akademika, bo to studentka była. Kiwak na tę wieść zaczął jeszcze więcej pić i ćpać. Bo trzech ich było. Kiwak, Benek i Ostap. Choć już formalnie dorośli, nie stronili od głupich dowcipów. Robili — taki przykład – kupę na gazetę, zawijali, kładli komuś na wycieraczkę. Podpalali i dzwonili do drzwi. Gospodarz otwierał i odruchowo zaczynał deptać, by zgasić… Benek i Ostap mieli domowe oparcie w braciach, może nawet w rodzicach. A Kiwak był jeden. Sam na świecie jak palec, co stało się chyba jego gwoździem do trumny. Fizycznie miał rodziców, choć nie znalazł się nikt, kto powiedziałby o nich coś dobrego. Zapijaczony ojciec inżynier ubzdurał sobie, że syn będzie muzykiem. Przygrywał więc Kiwak do brydża o każdej porze dnia i nocy — a częściej nocy. Gdy rozchodziło się towarzystwo, Kiwak dostawał prewencyjnie po łbie i po grzbiecie. Smyczkiem, pasem — czym popadło. Matka się nie wtrącała, bo sama nie chciała za bardzo oberwać. Zajmowała się kwiatami na balkonie — „Praktyczna Pani” przyznała jej nawet tytuł najładniejszego balkonu na osiedlu — oraz romansowaniem z pewnym majstrem, który mieszkał kilka pięter wyżej.
Tak więc Kiwak szybko wszedł w używki i powiązane z nimi dodatkowe atrakcje. Z dwudziestu ośmiu lat, które przeżył, siedem spędził na odwykach i za kratkami. Za kratkami dlatego, że bawili się w złodziejkę, z powodzeniem takim jak gang Olsena. Kiwak sprzedał też kilka razy za parę działek dowód osobisty. Szybko docierali do niego wierzyciele kredytów, o których istnieniu nie miał pojęcia. W wieku dwudziestu trzech lat Kiwak był już wrakiem. „Koledzy” od strzykawki potrafili wytarzać go we własnym gównie i w takim stanie wrzucić do mieszkania. Był nad wyraz inteligentny. To on nauczył mnie grać w szachy. Pewnie wtedy, gdy nas pilnował, pomiędzy jednym koncertem skrzypcowym a drugim. Umiał wciskać chłopakom niesamowite opowieści – jak tę, że zgłosił się po niego trzecioligowy Hutnik i od jutra on tam będzie grać. Bo ksywa wzięła się z talentu do dryblingu. I znalazło się dwóch takich, którzy pojechali na najbliższy mecz Hutnika, żeby zobaczyć Kiwaka w akcji…
Umysł miał z czasem zamroczony gorzałą i narkotykami, ale potrafił rozbawić. Byłem już na studiach, gdy zaczepił mnie, siedząc jak zwykle przy skrzynkach pocztowych, czekając na kolejny cud, który pozwoli mu przetrwać dzień.
— Student, idziesz na wino? Wiedziałem, że zaproszenie jest w istocie prośbą o bezzwrotną i nieoprocentowaną pożyczkę.
— Nie mam kasy. Nie dziś.
— A widzisz. Ty jesteś student, ty niby myślisz, ale ty nic nie myślisz. Moja matka milionami dni czeka na wypłatę, a ja na wino zawsze mam. Bo ja myślę!
Gdy Benek wyskoczył, to Kiwak pił i ćpał najczęściej nad Wisłą. Łowił tam ryby, gdy akurat był na wolności. Mówił, że trzyma go to przy życiu. Te ryby. Nieważne, że mu je potem ojciec wyrzucał przez okno na dach pawilonów, co latem było udręką dla całego bloku. To właśnie w nurcie Wisły znalazł swoją śmierć. Atak padaczki alkoholowej. Wpadł do wody gdzieś między Gdańskim a Śląsko-Dąbrowskim, a wypłynął przy ciepłowni na Żeraniu. I dwie prokuratury spychały śledztwo jedna na drugą — bo wędka, ciuchy i dokumenty, które — o dziwo — miał, zostały na lewym brzegu, a trup wypłynął na prawym. Nawet po śmierci nie miał kto się nim zająć. Trzeba jednak przyznać, że na pogrzebie był tłum — pijaki i narkomany przyniosły tyle wieńców, że jego patologiczni starzy byli bardzo zaskoczeni. Niby nikt się nie interesował, lecz każdy wiedział, kto, gdzie i z kim. Wieści w niepojęty sposób rozchodziły się same. Wiadomo było, że Kopciowa z czwartego z Bogusiem z ósmego, a żona Bogusia na odwrót, z Kopciem. Tak na krzyż. Może potrzebowali odmiany, bo Kopcie dłudzy jak miesiąc, chudzi jak wypłata, a Bogusiowe jak z piosenki o Rum Helce?
— Idź, no idź do niej! Ona już tam na ciebie czeka z rozłożonymi nogami! — krzyczała Kopciowa do męża. Ten pokornie wychodził, a ledwie zniknął w windzie, zza winkla zjawiał się Boguś i stukał umówionym kodem. Choćby się nie chciało, to się wiedziało, choć nie wiadomo skąd.
Na schodach przesiedzieliśmy chyba z ćwierć życia. A na pewno wypaliliśmy tam tony papierosów. W domu nie było co robić, komputer był może jeden na całą klatkę. To jak nie na podwórku, to na schodach. Zwłaszcza zimą. Do domu szło się na noc albo za potrzebą. A i to tylko na dwójeczkę, bo jedynkę można było zrobić do otwartego zsypu. Szpaku miał cały swój świat na klatce, a dokładnie między ostatnim piętrem a wyjściem na dach. Matka nie pozwalała mu trzymać w domu myszy, więc za pozwoleniem Zochy trzymał je właśnie tam. Właz na dach był zamknięty i klucz od niego miała oficjalnie tylko Zocha. Ale i tak wychodziliśmy. Na trzynaste piętro, żeby popatrzeć na okolicę. Albo szczać z krawędzi. Albo rzucać modele samolotów z petardą kredką w środku i patrzeć, jak wybuchają. Gdy zabrakło Zochy, zaczęło się bezkrólewie. Nowa dozorczyni była dochodząca i nie miał już kto pilnować porządku. Pojawiły się napisy na ścianach, pety na schodach i odstawianie numerów, bez obawy, że Zocha stoi za winklem i widzi.
Przywiązywaliśmy sznurek do drzwi dwóch mieszkań i dzwoniliśmy do nich. Wszystkie otwierały się do środka, bo drugich jeszcze nikt nie miał. Wyjmowaliśmy z zawiasów drzwi od wejścia na schody, przywiązywaliśmy do nich jeden koniec sznura, a drugi do klamki czyjegoś mieszkania. I naciskaliśmy dzwonek. W zamkniętej przestrzeni klatki huk był taki, jakby bomba. Stary Kornaszewski gonił nas kiedyś po takim numerze z trzynastego na parter i potem jeszcze trochę po podwórku. Aż się zmęczył i przestał gonić, obiecał tylko, że nam nogi z dupy powyrywa.
Kiwak lubił czekać, aż na klatce pojawią się bracia ministranci. Mieszkali na dwunastym, było ich siedmiu, każdy od małego służył do mszy. Gnieździli się wraz z rodzicami w dwupokojowym mieszkaniu. Byli identyczni, różnili się tylko wzrostem i wyglądali jak bracia Daltonowie z „Lucky Luke’a”. Tylko że Daltonów było czterech, a tych siedmiu. Wrażenie potęgował jeszcze fakt, że donaszali po sobie identyczne, przesiąknięte wonią naftaliny ubrania. Gdy wychodzili z windy, Kiwak krzyczał ze swej dyżurki pod skrzynkami: „Kolejno odlicz!”. Nic sobie z tego nie robili, żyli we własnym świecie. Może to i lepiej. Wszyscy mieścili się w dziewięć osób do dużego fiata. Jak Kiwak już utonął, to Ostap siedział smętnie na schodach. Może miesiąc, może dwa. Jego horyzonty życiowe okazały się dość wąskie – powtarzał tylko, że jak nie ma Benka i Kiwaka, to on nie ma już z kim pić ani po co żyć. Takich przyjaźni już dzisiaj nie ma. I wyskoczył, z okna na jedenastym. Z tego samego, na którym wcześniej siedzieli z nogami na zewnątrz i słuchali „One” Metalliki tak głośno, że było słychać aż w parku.
Opowiadanie zaczerpnięto z książki „Było. Dwanaście miniatur nostalgicznych” Sebastiana Markiewicza. Wydawca: Podlaski Instytut Kultury, Białystok 2020.
Sebastian Markiewicz (1978) urodzony w Warszawie. Absolwent filologii rosyjskiej ze specjalizacją translatorską na Uniwersytecie Warszawskim za czasów świetności tego kierunku, oraz studia podyplomowe z zakresu tłumaczeń prawniczych i sądowych na tejże uczelni. Przez wiele lat pracował w administracji publicznej. W ramach tej pracy mieszkał w Taszkencie, Kijowie, Moskwie, a nawet w Lublinie. Tłumacz przysięgły języka rosyjskiego. Laureat wielu konkursów literackich i translatorycznych, publikował m.in. w „Eprawdzie” (obecnie „Emoralni”), Kozimrynku, Białym Kruku czy „TarNowej kulturze”. Autor zbioru opowiadań „Było. Nostalgicznie o czasach przełomu”, który dostępny jest jako e-book i audiobook we wszystkich księgarniach internetowych i serwisach streamingowych z audiobookami. W kwietniu ukaże się – w podobnej formie – jego debiutancka powieść pt. „Nieudolni”. Obecnie (marzec 2023) pracuje w redakcji zagranicznej Polskiej Agencji Prasowej. Ma żonę i dwoje dzieci.
Foto na stronie głównej: Andrzej Lange.
Zobacz także: 72 utwory prozatorskie najzdolniejszych polskich autorów młodego pokolenia.
Jeśli narracja w opowiadaniu nie nuży. Jeśli czeka się na przeczytanie następnego zdania, a nie omija go wzrokiem, to znaczy, że autor jest utalentowany i umie tworzyć dzieła pisane.
Tak jest w tym przypadku
Bardzo mi miło czytać taką opinię.
I pomyśleć, że kiedyś zwykła żarówka to była cenna rzecz
Piękna publikacja. Autor umie pisać, jeszcze o nim usłyszymy
Dziękuję. Bardzo mi miło.