RAFAŁ STAROMŁYŃSKI „Pustelnik”
Za grubym, niemalże pancernym oknem było tak samo jak zawsze – zupełnie nic. Tylko cisza, która sprawiała, że czas zdawał się tutaj nie płynąć. W ogóle wszystko zdawało się stać w miejscu, tak jakby cały wszechświat nagle nacisnął na hamulec. Było to jednak złudzenie, które jeśli się mu zanadto uległo, potrafiło zabić.
Mat dokończył zakładanie topornego kombinezonu i wszedł do śluzy. Po chwili był już na zewnątrz, a drzwi do jego „domku” zamknęły się automatycznie. Zrobił parę kroków i spojrzał w niebo. Robił tak codziennie i codziennie widok, który mu się ukazywał, napawał jego serce radością. Ziemia — ta, po której kiedyś stąpał codziennie bez specjalnych radości, teraz zachwycała swym błękitem, tak unikalnym w kosmicznej czerni.
— „Zupełnie jak z ogniem” — pomyślał Mat.
— „Człowiek może nań patrzeć godzinami. Gdybym mógł tylko rozpalić tutaj jakieś ognisko.”
Oczywiście było to niemożliwe. Dookoła nie rosło ani jedno drzewo, a tlen dla ognia musiałby chyba dostarczać ze swojego skafandra. Poza tym w jego umyśle nie zapłonęło tylko takie zwykłe ognisko, ale ognisko z piekącymi się kiełbaskami i wesołą kompanią śpiewającą przy gitarze. Matowi coraz bardziej zaczynało brakować spotkań z ludźmi, nie na tyle jednak, aby odczuwał już chęć powrotu. Zresztą nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie mu dane wrócić na Ziemię.
Właśnie — Ziemia. Obiekt, na który spoglądał przypominał mu ją. Był okrągły i niebieski oraz posiadał brązowe wstawki w kształtach przypominających znane mu kontynenty. Z kolei to na czym się znajdował było szare, pełne pyłu, z kilkoma wzniesieniami dookoła. Wszystko było tu jakieś lżejsze. A przynajmniej tak było na początku, teraz już bowiem waga zdawała się wracać do normy. Te obserwacje podpowiadały mu, że prawdopodobnie jest to Księżyc. Nie miał jednak pewności, czy ta Ziemia jest faktycznie Ziemią, a to na czym stoi Księżycem.
Było to o tyle trudno zaakceptować, że wcale się tu nie wybierał. Ba, owszem od jakiegoś czasu miał już wszystkiego i wszystkich dosyć, a otaczający świat mocno go przytłaczał. Ale żeby tak od razu przenosić się na Księżyc? Nawet jeśli mocno marzył o tym, aby uciec od tej całej rzeczywistości i modlił się o to prawie codziennie, to stwierdzenie po przebudzeniu, że jest ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od swej sypialni, wywołało w nim spory szok.
— To niemożliwe! Przecież ostatni ludzie na Księżycu wylądowali na nim ponad czterdzieści lat temu! — krzyczał wówczas na wpół przerażony i nie bardzo jeszcze mogąc w to wszystko uwierzyć.
Od tamtego czasu minął jednak ponad miesiąc.
Pył, pył, pył. Wszędzie pył. Czasem dla urozmaicenia jakaś skała. Ten świat był tak różny od ziemskiego, że aż trudno było uwierzyć w jego bliskie sąsiedztwo. Zupełne skrajności, które na zdrowy rozsądek nie powinny istnieć w tym samym wszechświecie. Ostatnie parę tygodni w życiu Mata niewiele jednak miało wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Pomimo tak drastycznej zmiany czuł się tutaj szczęśliwszy, niż w swym starym, tętniącym różnorodnością otoczeniu.
Szedł właśnie po codzienne zapasy, ciągnąc za sobą własnoręcznie skonstruowany wózek na kółkach. Robił go przez trzy dni, aby brać więcej niż jedną skrzynkę z żywnością z czarodziejskiego grajdołka. Nazywał tak niewielki krater, w którym znajdowało się mnóstwo skrzynek z różnymi rzeczami – przede wszystkim z jedzeniem, choć można tam było znaleźć także śrubki, kółka, metalowe listwy, a nawet książki. Skąd to się tam wzięło? Nie miał pojęcia. Gdy po raz pierwszy wyszedł na zewnątrz, zobaczył ułożone z kamieni, niewielkie strzałki. Oczywiście podążył za nimi i tak odkrył to miejsce.
Gdy dotarł do grajdołka, zostawił wózek i rozsiadł się wygodnie pod wielkim głazem. Słońce mocno świeciło, a tu było nieco cienia. W kombinezonie Mata cicho burczały wentylatory, czuwając by jego organizm się nie przegrzał. Lubił tutaj siadać i liczyć skrzynki. Ich liczba codziennie się zmieniała, choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka.
— „27. Ciekawe, że taka prosta czynność może sprawić satysfakcję. To chyba jakoś uspokaja.” — myślał sobie.
Akurat na przemyślenia czasu mu nie brakowało, chociaż na nudę nie narzekał. Jego hobby na Ziemi to była wspinaczka. Jakież było jego zdziwienie, kiedy w jednej ze skrzyń znalazł pasującą na skafander uprząż, specjalne nakładki na buty i rękawice, które zwiększały przyczepność oraz kilka wytrzymałych lin. I tak codziennie wspinał się na niewielką górę, pod którą było jego „mieszkanie”. Zdołał już zdobyć ją z każdej strony, więc zaczął poszukiwać jakiejś innej skały. W oddali swego domu widział ich kilka, a raz nawet podjął próbę dotarcia do jednej z nich, czego o mało nie przypłacił życiem z powodu braku tlenu. Okazało się, że ocena odległości na tej planecie może być bardzo myląca, a skała musiała być dużo dalej niż się początkowo zdawało. Nie zamierzał się jednak poddawać i obmyślał już, czy nie potrafiłby skonstruować swego rodzaju księżycowej hulajnogi, która znacznie przyspieszyłaby jego przemieszczanie.
Siedząc tak i błądząc zamyślonymi oczami bez wyraźnego celu, spostrzegł nagle coś czego wcześniej tutaj nigdy nie było. Jego umysł momentalnie oprzytomniał i wyostrzył zmysły. Ślady butów. Tak, wyraźne ślady butów i to bardzo podobne do tych, które sam miał na sobie. Tylko, że te przychodziły z kierunku w którym nigdy się nie udawał. Wykonał kilka skoków, aby znaleźć się bliżej. Potem jeszcze kilka, podążając w kierunku wyznaczonym przez ślady. I znowu zamarł. Odciski butów kończyły się kilkanaście metrów od krateru, ale w tym samym miejscu pojawiały się nowe. Było to kilka podłużnych linii, równoległych do siebie. Takie ślady na Ziemi oznaczały samochód.
Podążał za śladami już ponad godzinę. Przez moment sprawdzał poziom tlenu — był nadal w porządku — po czym na nowo pogrążył się w najróżniejszych myślach, niemal automatycznie podążając szlakiem wyznaczonym przez dwie równoległe linie.
Lubił tak odlatywać w głąb własnego umysłu podczas spacerów. Po pierwsze dlatego, że podróż schodziła wówczas o wiele szybciej, a po drugie i o wiele ważniejsze, o wiele lepiej mu się wtedy myślało. Często myślał nawet nad owym myśleniem i nie bardzo widział zależność pomiędzy ruchami jego dolnych kończyn, a pracą mózgu, ale faktem było, że gdy tylko zaczynał coś tam w swej głowie układać, to zawsze zbierało mu się na chodzenie. Często więc dreptał w kółko po pokoju, ale o wiele lepiej było dreptać przed siebie. Zresztą myślenie włączało się wtedy automatycznie.
Aktualnie jego wyobraźnia wyprzedzała już bieg wydarzeń i starała się znaleźć sposób na odszukanie lunarnych lądowników, pozostawionych tutaj przez astronautów kilkadziesiąt lat temu. Oczywiście na pewno były one bardzo daleko, jednak Mat, pożyczonym pojazdem, mógłby mieć szanse na dotarcie do nich. Oczywiście ów pojazd znajdował się na razie tylko w jego myślach, niemniej uważany był tam za pewnik, który pozwala snuć dalsze plany.
Cała ta wytężona praca umysłowa zaczęła się oczywiście od tego, za czym teraz podążał. Dość szybko przyjął założenie, iż pozostawione ślady muszą być pochodzenia samochodowego. Bo co innego mogłoby to być? A skoro tak, to prawdopodobnie miał on ludzkiego właściciela, bo kogo by innego? Wiadomo – samochód zwykle równa się człowiek. Skoro to człowiek, to można się oczywiście z nim dogadać, co po analizie wielu sposobów działania, prowadziło do konkluzji, że samochód ów będzie można pożyczyć, tudzież namówić właściciela do jego wspólnej eksploatacji. I w ten oto sposób Mat układał w głowie plan pierwszej wyprawy.
Raptem przystanął, a jego myśli powróciły do rzeczywistości. Znajdował się na brzegu sporego krateru, na którego dnie, obok dziwnej wypustki, stał czterokołowiec. Nie wyglądał jednak tak, jak to sobie wyobrażał. W pamięci miał dość krucho wyglądający pojazd, jaki pokazywano w telewizji w programach o lotach na srebrny glob. Ten z kolei… no cóż ewidentnie był to sportowy kabriolet.
Gdy podszedł bliżej zauważył na nim kilka wgnieceń, oraz mnóstwo księżycowego pyłu, który pokrywał tapicerkę. To musiał być jakiś bardzo popularny model, bo pomimo tego, iż Mat zupełnie nie znał się na motoryzacji to wydawało mu się, że gdzieś już takie coś widział. Obszedł go powoli kilka razy. Po oględzinach samochodu zwrócił swą uwagę na drugi, znajdujący się tu obiekt.
Przypominał trochę igloo. Była to szara kopuła o wysokości jakichś dwóch i pół metra oraz średnicy około pięciu. Ewidentnie posiadała też coś, co wyglądało bardzo podobnie do drzwi śluzy w „domu” Mata.
— „No tak, jest samochód, spodziewałem się człowieka, to musiały być również i jakieś drzwi” — myślał, starając się siebie uspokoić.
A jednak to wszystko wydawało się mocno nielogiczne szczególnie, że zgadzało się z tym co sobie wygłówkował po drodze. Zwykle przecież jest zupełnie inaczej niż człowiek myśli, że jest. To wszystko stawało się zbyt oczywiste i trzeba było zachować ostrożność.
— „Co dalej?” — Mat spojrzał na drzwi.
— „Chyba czas na spotkanie kogoś. A jeśli on sobie nie życzy wizyt? Cholera wie kto tu może mieszkać?”
Stał tak przez chwilę analizując sytuację w jakiej się znalazł. Ostatecznie doszedł do wniosku, że ciekawość nie pozwoli mu stąd odejść bez sprawdzenia co jest za drzwiami. Podszedł do nich i szarpnął za metalowe pokrętło. Ani drgnęło. Zapukał więc lekko. Nic. Cisza.
— „Może za lekko zapukałem? W końcu tu nie ma powietrza, ciężko ocenić czy stukanie było wystarczająco donośne. O ile po drugiej stronie jest cokolwiek, co może przenosić fale dźwiękowe.”
Zastukał jeszcze raz z większą determinacją. Nic. Nieco już zniecierpliwiony brakiem jakiejkolwiek reakcji, zaczął grzmocić rękami po drzwiach z całej siły. Tym razem nie zamierzał tak szybko przestać. Nagle odskoczył. Nic nie usłyszał ani nie zobaczył, ale dałby głowę, że wyczuł kogoś po drugiej stronie. Zamarł. Zastrzyk adrenaliny na moment zupełnie go sparaliżował.
Kawałek metalu w drzwiach zaczął się powoli odsuwać, ukazując okienko. Po drugiej stronie znajdowała się zarośnięta twarz. Na widok Mata twarz najpierw mocno wytrzeszczyła oczy, a następnie gwałtownie odskoczyła do tyłu. Ponownie nastała chwila oczekiwania. Jednak nikt więcej już się w oknie nie pokazał. Mat podszedł do drzwi i zajrzał do środka. Przez niewielkie okno nie mógł objąć wzrokiem całego pomieszczenia. Dodatkowo przeszkadzał mu uwypuklony wizjer w jego hełmie. Widział białą salę na której końcu wisiały skafandry podobne do tego, który miał na sobie.
— „To chyba śluza” — pomyślał.
Poczuł, że coś ociera się o niego. Zerknął w dół. Metalowe kółko u drzwi zaczęło się obrać i po chwili wejście stanęło otworem.
— „Wejść? A jeśli to pułapka?” — wahał się.
— „Jak nie wejdę teraz to i tak tu przecież wrócę. No to wchodzę.” — I wszedł.
W pomieszczeniu nie było nikogo. W ogóle było tutaj niewiele rzeczy. Białe, półokrągłe ściany, do których w dwóch miejscach przyczepiona była aparatura. Znał ją — służyła do wyrównywania atmosfery i kilku innych ustawień śluzy. Taką samą miał u siebie, chociaż jego sprzęt wyglądał jakby nowocześniej. Nie miał takich „topornych” przycisków, posiadał natomiast kolorowy ekran. Znajdowały się tu także, wcześniej dostrzeżone, kombinezony, niewielka ławeczka oraz, po lewej stronie, jakiś niski podest z poręczami.
— „Ciekawe. Czegoś takiego u mnie nie ma.”
Postanowił przyjrzeć się temu czemuś. Jedynym, bardziej skomplikowanym elementem tej konstrukcji był niewielki panel przytwierdzony do jednej z poręczy. Mat wszedł na podest, aby go lepiej obejrzeć. Wtem zaczął słyszeć ostre syczenie.
— „Śluza napełnia się powietrzem.”
Nie zdążył już jednak nic więcej pomyśleć, gdyż podest na którym stał, ruszył w dół. Przejechał tak jakieś 3 metry, po czym znalazł się w miejscu zupełnie różnym od poprzedniego. Stały tutaj szafy, krzesła, kanapa, stół, kilka komputerów, a na ścianach wisiały jakieś malowidła. Przede wszystkim jednak stała przed nim ów dziwna postać, którą zobaczył wcześniej przez okno. Nie wyglądała groźnie. Raczej zabawnie. Uśmiechała się do niego wesoło i coś gestykulowała ręką. Mat dopiero teraz spostrzegł, że ten człowiek jest Azjatą. Przyjrzał mu się uważniej. „Japończyk” był od niego dużo niższy i chyba sporo starszy. Długie postrzępione włosy oraz podobnie wyglądająca broda mogły świadczyć o tym, że mieszka tutaj już jakiś czas.
— „Czego on ode mnie chce?” — zastanawiał się, patrząc na coraz bardziej nerwowe ruchy rąk stojącej przed nim postaci. Ta zdawała się szczególnie interesować jego głową. — „Aha, hełm. Chyba mogę go już zdjąć”.
Spojrzał jeszcze na kontrolki swego kombinezonu — było tutaj odpowiednie powietrze oraz ciśnienie – po czym sprawnie zwolnił zaczepy hełmu.
— Kanegi! Watashinonamaeha Hisaki Mitsubishidesu. Anata no namae wa nandesuka? — powiedział wesoły człowieczek,
— Jasne stary, mów dalej — odparł trochę do siebie, trochę do nowopoznanego brodacza Mat. Zdejmowanie kombinezonu nie obyło się bez trudności. Pomieszczenie w którym mieszkał „Japończyk” było co prawda utrzymane w całkowitym ładzie, ale przedmiotów znajdowało się tu tyle, że ciężko było na coś nie wpaść. Zwłaszcza w tym topornym skafandrze. Po dwudziestu minutach szamotania się z nim, batalia ubraniowa zakończyła się sukcesem. Mat siadł na kanapie. Musiał chwilę odsapnąć.
W trakcie całej operacji poznał imię gospodarza tego „domu” — brzmiało ono Hisaki. A dokładnie to Hisaki Mitsubishi. Istotnie był Japończykiem. Na szczęście mówił trochę po angielsku, bo inaczej komunikacja mogłaby sprawiać spore trudności. W głowie Mata kłębiło się wprost od różnych pytań, aż ciężko było wybrać które ma być pierwsze. W końcu jednak zdecydował się.
— Skąd pan się tu wziął? — zwrócił się do Hisakiego, który przystawił sobie obrotowe krzesło i usiadł obok.
— Nie wiem. Byłem w fabryka, kończąc praca projektowa nad nowym auto. Była późna pora, więc udałem się do zakładowej… jak to jest… miejsce gdzie idzie się spać?
— Sypialnia?
— Właśnie! — potwierdził Japończyk i uśmiechnął się.
— Gdy się obudziłem to być już tutaj. Zupełna zagadka.
— Spoważniał nieco na twarzy, po czym kontynuował.
— Długo samemu byłem tutaj. Nie mogłem się doczekać już przyjścia ciebie.
Mat zbaraniał.
— Spodziewałeś się mnie?!
— Tak. Nie. Nie ciebie. Kogoś.
— Widać było, że Hisaki stara się sklecić jakąś sensowna odpowiedź, ale w obcym języku nie bardzo mu ona wychodzi.
— To już tak się stało. Kiedy się tu znalazłem, byłem sam, jak ty. Potem, jak ty, znalazłem druga osoba. Ona była jak ja teraz. Długo mieszkała tutaj i nie wiedziała skąd się wzięła tutaj. To był Amerykanin, stąd mówię trochę angielki. Mówiłem lepiej, ale od dwa lata już go nie ma i nie używałem ten język.
— Co się z nim stało?
— Nie wiadomo. Jeden dzień po prostu już go nie było, ani jego dom. Tutaj chyba tak jest, że nie wiadomo skąd zjawiasz się i kiedy znikasz się.
— „Co to ma znaczyć, że tak tutaj jest?” — zastanowił się nagle Mat.
— „To jakieś prawo, siła, coś co powoduje takie niemożliwe rzeczy? Jakiś Księżycowy trójkąt Bermudzki?” – Na głos powiedział. – Długo pan tutaj przebywa? Czy to wszystko trwa od dawna?
— Ja przebywam pięć lat, ale trwa to… — tutaj zastanowił się, jakby nie bardzo wiedząc co powiedzieć — dłużej. Steve, mój Amerykanin, był tu cztery lata i on też znał kogoś, kogo już nie było, jak ja się zjawiłem, ale kto był tutaj zanim był Steve. I ta historia się powtarza. Długo, długo, ale nie wiem jak długo.
Sytuacja przestawała się Matowi podobać. Czy ktoś tutaj zabawia się ludźmi, wysyłając ich na Księżyc? To brzmiało niemal jak dowcip. Po co to wszystko? Jakiś eksperyment?
— Jaki to wszystko ma sens? — zapytał w końcu.
— Nie wiem. Przede mną też nikt nie wiedział — odparł Hisaki.
Po kilku godzinach spędzonych u Hisakiego, Mat dowiedział się wielu ciekawych rzeczy, aczkolwiek w znalezieniu odpowiedzi na najbardziej nurtujące go pytanie — co to wszystko znaczy — nie posunął się nawet o krok.
Wszystko wskazywało na to, iż raz na jakiś czas zjawiają się tutaj ludzie, a potem równie tajemniczo znikają. Ot tak, po prostu. Nie sposób przewidzieć kiedy się pojawią, ani na jak długo tu zostaną. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku ówczesny mieszkaniec Srebrnego Globu założył księgę pamiątkową, tzw. „Księgę Pustelników”, która była przekazywana każdemu kolejnemu przybyszowi. Znajdowały się w niej informacje o 21 osobach które tutaj mieszkały, w tym kilku nigdy nie poznanych przez założyciela księgi osobiście, a jedynie zasłyszanych z opowiadań jego poprzednika.
Według Hisakiego, który wielokrotnie studiował ów zapiski, wszyscy ci ludzie mieli tylko jedną cechę wspólną – absolutnie nic ich ze sobą nie łączyło. Pochodzili z różnych kontynentów, mówili różnymi językami, mieli różne kolory skóry, zawody, zainteresowania, osobowości. Jedni byli na księżycu zaledwie kilka miesięcy, inni ładnych parę lat (rekordzista ponad dziewięć). Wszyscy mieszkali w średniej wielkości mieszkankach, które już na nich czekały z kompletnym wyposażeniem. We wszystkie niezbędne rzeczy zaopatrywali się w tym samym kraterze w którym robił to Mat. Przy czym każdy z nich dostawał czasami coś ekstra, co akurat odpowiadało jego zainteresowaniom, czy aktualnym pomysłom. Na przykład Hisaki, który był jednym z głównych projektantów w koncernie Mitsubishi, dostał cały zestaw narzędzi i poszczególne części do montażu samochodu. Męczył się z nimi prawie rok, ale w końcu zbudował wehikuł, który można było podziwać przed wejściem do śluzy.
— „Ja dostałem te wszystkie gadżety do wspinaczki” — przemknęło przez myśl Matowi.
Nikt jednak nigdy nie widział skąd się te wszystkie rzeczy biorą. Owszem, wielokrotnie były podejmowane różne próby przyłapania Lunoludków (jak zabawnie ich tutaj nazywano) na „gorącym uczynku”, ale wszystkie zakończyły się nie powodzeniem. Czasami czatowano na nich przy kraterze po kilka dni. Nierzadko w parach z towarzyszem „niedoli”. Podczas takich wacht nic się nie działo. Wystarczyło jednak przysnąć zaledwie na parę minut, a już zapasy pojawiały się przed oczami. Niestety poza tym nie było żadnych śladów czyjejkolwiek obecności. Poprzednik Hisakiego, Steve, zamontował nawet kamerę, która rejestrowała wszystko co działo się w kraterze. Także i ten sposób spalił na panewce — na jednej klatce filmu krater był pusty, na następnej zapasy były już na miejscu — to jedyne co zarejestrował.
W tym wszystkim było jednak coś bardzo istotnego. Wszelkie przedmioty wyglądały jak zrobione na Ziemi, gdy się jednak im bliżej przyjrzało to można było odnaleźć istotne różnice. Na przykład skafander był bardzo podobny do tych jakich używali astronauci, ale był nieporównywalnie bardziej wytrzymały. Nie można go było rozpruć nawet ostrym nożem. Podobnie samochód który stał na zewnątrz. Z zewnątrz była to bardzo wierna replika Cobry, ale w środku znajdowało się wiele zupełnie nieziemskich części. Najbardziej niezwykłą był sam silnik. Oczywiście zwykły, spalinowy nie mógłby zadziałać w atmosferze Księżyca, gdyż potrzebował tlenu. Cobra nie jeździła jednak na byle akumulatorach, ale na czymś co japończykowi kojarzyło się bardziej z miniaturowym reaktorem atomowym. Nie mógł być tego jednak pewnym, bo nie był ekspertem w tej dziedzinie, a do środka nie zaglądał ze względu na ostrzeżenia o promieniotwórczości znajdujące się na obudowie. W każdym razie przedmiotów tych na pewno nie stworzyli ludzie.
Pędzili grubo ponad dwieście kilometrów na godzinę w kierunku Morza Spokoju. Jazda Cobrą, w grawitacji ponad sześć razy mniejszej od ziemskiej, przyprawiała o dreszcz emocji. Auto co chwila odrywało się od podłoża, przelatywało kilkanaście, a czasami i kilkadziesiąt metrów, po czym opadało, przez chwilę jechało po gruncie, aby na kolejnej niewielkiej nierówności znowu wzbić się w powietrze. Pasażerowie dotkliwie odczuwali każde „lądowanie”, rzucało nimi bowiem mocniej niż podczas rajdów samochodowych na Ziemi. Nie sposób było jednak tego nie lubić. Dawały tu znać o sobie niezwykłe właściwości zawieszenia. Normalnie, przy takiej eksploatacji po pierwszej jeździe powinno nadawać się do wymiany, ale w rzeczywistości sprawowało się doskonale pomimo, że samochód miał już parę lat.
Hisaki prowadził z pasją. Uwielbiał osiągi wozu, jakie mógł z niego wydobyć z powodu braku atmosfery i jego lżejszej wagi. 200 na godzinę to było nic. Na planecie gdzie nie ma oporów powietrza, ta maszyna pozwalała się spokojnie rozpędzić do ponad pięciuset. Robił to jednak rzadko, bo wymagało to dokładnego sprawdzenia i przygotowania podłoża, tak by było idealnie płaskie. Teren po którym jechali teraz wcale nie był pagórkowaty, a mimo to ciągle nimi rzucało i wystarczyła chwila dekoncentracji, aby jazda ta zakończyła się tragicznie. Mimo to żaden z nich nie chciał zwalniać. Uczucie pędu i mocy Corby niemal hipnotyzowało. Niecała godzina jazdy wystarczyła Matowi do przyzwyczajenia się do tego typu przejażdżki, na tyle na ile dało się do czegoś takiego przyzwyczaić.
Z początku trzymał się tylko kurczowo siedzenia i napinał mięśnie po każdym, kolejnym wybiciu w górę, z niepokojem oczekując lądowania. Potem jednak zastrzyki adrenaliny stawały się coraz mniejsze, a przerażenie zaczynało nabierać przyjemnych barw. Ostatecznie zaufał rajdowym umiejętnościom Hisakiego, ale nie rozmawiał z nim za wiele, nie chcąc go zdekoncentrować.
Do krajobrazu, który go otaczał przez ostatnie dziewięć miesięcy, zdążył się już przyzwyczaić. Był uspokajający. Nic się tu nie zmieniało, wszystko zawsze było na swoim miejscu i wyglądało tak samo. Czas nie miał takiego znaczenia, płynąc w bardziej naturalny sposób i nie zważając tak bardzo na zegary. Obaj mieli swoje codzienne zajęcia, głównie starając się usprawnić coś w domostwach, nauczyć czegoś nowego czy, jak dzisiaj, eksplorując ten księżyc. Stosunki między nimi układały się znakomicie. Nawet jeśli się sprzeczali to nie była to awantura, tylko kulturalna wymiana poglądów. Byli sobie potrzebni i z chęcią wzajemnie pomagali w realizacji pomysłów. Stanowili małą i chyba między innymi dlatego, bardzo zgraną społeczność. Nie mieli tu nikogo innego i zawsze musieli polegać na sobie. Wszystko co robili razem, tylko umacniało ich przyjaźń.
Mat czuł się tutaj znacznie szczęśliwszy niż na Ziemi. Wśród tych skał życie miało właściwy rytm. Człowiek nie zawracał sobie głowy wojnami, wyścigiem szczurów, czy tym co powinien kupić. Tu wszystko wydawało się takie normalne, tak naturalne, że żadne gwałtowne zmiany „na lepsze” nie miały sensu.
Z Hisakim było nieco inaczej. Przebywał tutaj już 5 lat, z czego część samotnie i tęsknił nieco do innych ludzi. On już „naładował” swoje „akumulatory” i czuł, że czas mu w dalszą drogę.
Hamowanie trochę trwało, bo wozu nie zwalniał opór powietrza, a koła co chwila odrywały się od podłoża. Nie można też było wytracić prędkości zbyt gwałtownie.
W końcu Cobra stanęła na dobre, a Mat ostrożnie zaczął się z niej gramolić. Pomimo iż kokpit był większy niż normalnie, niejako dając zapas na cały strój kosmonauty, to jednak wysiadanie nie należało do najłatwiejszych. Poza tym nogi nieco zdrętwiały po paru ładnych godzinach jazdy. Wszystkie te niedogodności warte były tego co znajdowało się przed nimi.
Mat majestatycznie, z lekkim pośpiechem doskoczył do amerykańskiej flagi. Wyglądała tak samo jak w telewizji – nienaruszona, nie wrażliwa na otoczenie i wyraźnie się od niego odcinająca. Dookoła widać było liczne ślady butów, a nieco dalej spodnią część lądownika Orzeł. Wszystko co pozostało po pierwszym lądowaniu na Księżycu.
— Spora historia, prawda? — zapytał Hisaki.
— Tak — Mat pokiwał głową w hełmie, czego oczywiście jego przyjaciel nie mógł zobaczyć.
— Wydaje się, że to wszystko było dużo dawnej niż kilkadziesiąt lat temu. Jakby stało się przed wiekami.
— Za kilkaset lat, tu będzie tak samo. Bez zmian. Czas nie ma miejsca na ta planeta.
To była prawda. Czas w ogóle zdawał się tutaj nie istnieć. Był wręcz czymś abstrakcyjnym. Na Księżycu zawsze było teraz.
— „Te rzeczy pojawiły się tutaj znikąd” — myślał Mat.
— „Tak samo jak i my.”
Podszedł do pozostałości po lądowniku i zaczął je oglądać. Resztki „ogromnego skoku ludzkości”. Wyglądały całkiem zwyczajnie, ktoś postronny nigdy nie pomyślałby ile znaczyły dla ludzi. Kilkaset kilko żelastwa i kawałek kolorowej tkaniny. Symbole były jednak ważne, może nawet ważniejsze od realnych dokonań. Zawsze dawały siłę by robić coś jeszcze lepiej, by się rozwijać. A teraz, gdy stało się z nimi twarzą w twarz, czuło się do nich szacunek. Sprawiały, że oddech stawał się głębszy i miało się jakąś taką pełnię w środku, jakby człowiek starał się powiedzieć donośnym głosem – udało się! Dokonaliśmy tego!
Hisaki był już tutaj wcześniej, ale nie zachowały się żadne ślady jego obecności. Zresztą wszystkie ślady jakie zostawiali, w dość krótkim czasie znikały. W zasadzie nie miały prawa tutaj tego robić, a jednak. Japończyk ustawiał statyw oraz aparat.
— Choć, zrobimy zdjęcie — zawołał Mata.
Stanęli po obu stronach flagi, po czym zadziałał samowyzwalacz.
Rysunki wychodziły mu coraz lepiej. Pół roku nauki i intensywnych prób nie poszło na marne. Twarze zaczynały nabierać charakteru, a jego kreska swojego własnego stylu. Kończył właśnie drugi album „Rozterek Kalmana”, które były obrazkową historią pewnego zwyczajnego człowieka.
Zawsze lubił komiksy więc nie było specjalnie dziwnym, że się nimi zajął. Dziwny, i to dla niego samego, był jednak temat jaki sobie wybrał. Na początku chciał wymyślić jakąś bardziej dynamiczną, przygodową historię. Szybko ją jednak porzucił dla prostych opowieści o życiu. Z jakichś względów wydawały mu się o wiele ciekawsze niż kosmiczne bitwy. Czy pospolity jegomość mógł konkurować z Bartem Rogersem, kapitanem gwiezdnego niszczyciela?
— „Zwyczajność życia nigdy nie przestanie nas zadziwiać” — pomyślał uzupełniając kolejny dymek.
— „Fantastyczne historie giną wśród naszych snów, podczas gdy te prawdziwe docierają do naszych umysłów i serc. Czytając Barta można odetchnąć, ale czytając Kalmana można przez moment poczuć jak żył.” — Odłożył ołówek i wstał od niewielkiego biurka.
Przez okno widać było Ziemię, niebieską i piękną. Tak samo, jak przy zachodach Słońca, można było patrzeć się na nią godzinami i zachwyt nie mijał.
— „We wszystkich historiach szukamy i opisujemy siebie. Jacy jesteśmy, jacy moglibyśmy być. Czemu?” — Wziął łyk letniej już kawy.
— „Aby było nam raźniej? Ku pokrzepieniu serc?”
Z rozmyślań wyrwał Mata potężny wstrząs. Upuścił filiżankę i o mało sam się nie przewrócił. Cały jego dom zadrżał. Ale nie tylko on – zadrżało wszystko dookoła. Za oknem pył księżycowy lekko oderwał się od gruntu i krążył teraz kilkanaście centymetrów nad nim, powoli opadając.
— Co to mogło być!?
Nic więcej nie dostrzegł przez okno. Teraz dopiero podszedł do korytarza prowadzącego do śluzy i sprawdził kontrolki. Warunki w środku nie zmieniły się. Wszystko działało jak należy. Postanowił wyjść na zewnątrz.
Szybko nałożył skafander i podszedł do śluzy. Po chwili stąpał już po szarym pyle. Rozejrzał się dookoła. Przed jego mieszkaniem nic się nie zmieniło. W górze w której się znajdowało także nie dostrzegł nic niezwykłego.
— „Może odejść kawałek?”
Zwinnymi susami mknął przed siebie, nadal uważnie rozglądając się wokół. I w pewnym momencie ujrzał jakby szarą mgłę wyłaniającą się zza góry w której mieszkał. Jeszcze kilkanaście skoków. Przystanął. Ogromna masa pyłu księżycowego wznosiła się wysoko ku górze, chyba aż zza horyzontu.
— „Tam musiało się coś stać.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się co ma zrobić. Pierwsze myśli nakazywały podążać w kierunku z którego unosił się pył. Potem przypomniał sobie o Hisakim. We dwóch zawsze było raźniej. I bezpieczniej. Do domu przyjaciela było jednak co najmniej czterdzieści pięć minut drogi, a ciekawość nie dawała za wygraną popychając Mata w kierunku pyłowej chmury. Zrobił już nawet kilka kroków, gdy uświadomił sobie jak złudna potrafi być odległość na Księżycu. Z powodu braku atmosfery przejrzystość była ciągle taka sama i łatwo można było wziąć obiekt oddalony o całe kilometry za stosunkowo bliski. Kilka kilometrów oczywiście dałby rade przejść, ale co jeśli źródło tego pyłu jest kilkadziesiąt razy dalej? Z pewnymi oporami zawrócił i pospiesznie udał się do Hisakiego.
Po kwadransie drogi ujrzał przed sobą kolejną, tym razem bardzo wąską, chmurę pyłu. Ten widok akurat znał. Gdy obłok pyłu były już dość blisko, aczkolwiek nieco na lewo od niego, zaczął z całych sił skakać w górę i machać rękami. Z początku nic się nie stało, ale po krótkiej chwili obłok skręcił w jego kierunku.
Parę minut później mknął już Cobrą razem z Hisakim.
— Dobrze, że cię złapałem. — Mat był zadowolony, że może prędzej zaspokoić swoją ciekawość odnośnie ciekawego zjawiska. – Pewnie widziałeś ten szarą chmurę? Co to może być?
— Tak. Dlatego wyjechał. Miałeś szczęście, że dostrzegłem ciebie. A co to jest? — Hisaki uśmiechnął się do siebie, czego Mat oczywiście nie mógł zobaczyć przez przyciemniany wizjer, ale domyślił się po tonie jego głosu.
— Sam zboczysz co to jest.
Minęło jednak sporo czasu zanim dotarli na miejsce. Chmura robiła się bardzo powoli coraz większa, ale jej źródła nadal nie było widać. Gdy wreszcie tam dotarli większość lekkiego, księżycowego pyłu już opadła z powrotem na powierzchnię. I przy okazji na nich. Teraz mieli kombinezony szare zamiast białych, a Cobra straciła swój błyszczący wygląd. Nie stanowiło to jednak problemu – wystarczyło się otrzepać.
Łagodnie wyhamowali i obaj wysiedli. Już od pewnej chwili widzieli, że zmierzają ku nowopowstałemu kraterowi. Hisaki, gdy tylko go dojrzał, przezornie nie kierował się bezpośrednio na niego, a nieco z boku. Jego przezorność została nagrodzona bo okazało się, że krater był tym razem bliżej niż wyglądał i za późno zaczął hamować. W konsekwencji znaleźli się kilkadziesiąt metrów za celem podróży.
— Myślałem, że większy będzie — powiedział Japończyk podchodząc do krawędzi.
Krater miał jakieś 7 metrów średnicy.
— Niesamowite! Nie sądziłem, że coś takiego zobaczę. Niby taki sam jak inne, ale niemal widziałem jak powstawał — ekscytował się Mat.
— Czasami się zdarza.
— Widziałeś już coś podobnego?
— Dwa razy. Ten trzeci.
— Hisaki omiótł wzrokiem obwód krateru, po czym zaczął ostrożnie do niego wchodzić.
— Inne były większe.
Entuzjazm Mata nieco osłabł. Nie był pierwszą osobą, która doświadczyła czegoś takiego. Logicznie rzecz biorąc takich „incydentów” musiały tu być miliony i nie stanowiły niczego niezwykłego. Czym więc się tak fascynował?
— Zjawisko normalne, prawda? — Zapytał retorycznie Hisaki z dna krateru.
— Ale co innego gdy o tym tylko wiedzieć, a co innego przeżyć samemu.
— Niesamowite! Nadal trudno mi uwierzyć, że widziałem jak powstał krater.
Wrócili jakiś czas temu z „wycieczki kraterowej” i właśnie popijali ciepłą herbatę w domu Japończyka. Mat ekscytował się tym co zobaczył, ale jego entuzjazm zamiast powoli ustępować, wydawał się narastać. To o czym czytał w książkach i znał z programów telewizyjnych istniało naprawdę. Mógł wręcz dotknąć efektu. Różnica była taka jak pomiędzy czytaniem książki kucharskiej, a spróbowaniem któregoś z wymienionych tam specjałów.
— Tutaj jest prawdziwsze wszystko.
— Hisaki usiadł naprzeciwko niego, w wygodniej kanapie.
— To życie jest… realne. Takie co możesz czuć.
— Ciekawe, ale masz rację. Tu, na Księżycu, gdzie nie powinno nas być i co wydaje się zupełną fantazją, żyje się… jakoś pewniej. Widzisz gdzie jesteś, co konkretnie robisz, jaki to ma wpływ na twoją egzystencję. Nie ma tej folii codzienności, która oddziela cię od wszystkiego wokół.
Rozmawiali tak jeszcze bardzo długo. O różnicach między złudzeniami życia na Ziemi i jego realnością na Księżycu oraz tym z czego to wynikało. Tutaj polegali wyłącznie na sobie, zajmowali się rzeczami które były dla nich ważne. Nikt nie zawracał im głowy jakimiś wymyślonymi przez człowieka przepisami, normami, czy całą biurokracją. Gdy byli zmęczeni — odpoczywali, gdy trzeba było coś zrobić — robili to. Cykl życia biegł w bardziej naturalny sposób i niemal wyczuwało się puls wszechświata.
— Wiesz, to co mamy tutaj na co dzień, większość ludzi w zachodnich społeczeństwach stara się uzyskać uprawiając sporty ekstremalne. Potrzebują czegoś na przebudzenie.
— Prawda. Za bardzo zamykamy my w domach – przytaknął Hisaki.
— Ale nie jest to tak złe. Nadmierna realność, daje brak złudzeń. Potrzeba się czasem oszukać, inaczej to co niemożliwe, będzie niemożliwe.
Mat wzdrygnął się lekko.
— Uważasz, że człowiek musi się oszukiwać? Żyć za ścianą iluzji, odgrodzony od tego co czai się na zewnątrz?
— Niezupełnie. Człowiek nie może oszukiwać, ale nie może też bardzo prawdziwe życie mieć. – Po Hisakim widać było, że chce powiedzieć dużo więcej, niż jest wstanie sklecić w obcym mu języku — Człowiek potrzebuje nadzieję.
— Ok, ale po co ma żyć w świecie iluzji?
Hisaki uśmiechnął się tak jak uśmiecha się ojciec do syna, gdy chce powiedzieć mu coś bardzo ważnego. Może nawet bardzo oczywistego.
— Nadzieja nie jest realna. Nie potrzebujesz realnej nadziej. To co jest pewne, dotykalne, możesz… policzyć… wziąć na logikę. Człowiek musi wierzyć w to co nierealne. Niemożliwe. Inaczej stoi w miejscu.
Ziemia i Księżyc pędziły przed siebie w niezbadanej pustce, w nicości przesiąkniętej niewidzialną czarną materią. Układ Słoneczny odbywał drogę dookoła Drogi Mlecznej, co trwało zaledwie jeden rok słoneczny i wydawało się być krótką chwilą. Przez ten, ledwo zauważalny, moment na niebieskiej planecie powstawały i kończyły się kolejne życia, cywilizacje, gatunki. Wielu z nich nie zauważył nikt poza nimi samymi, inne rozprzestrzeniły się na wiele światów.
Tym czasem dla dwójki ludzi zamieszkujących Księżyc ten rodzaj czasu był nieskończonością. Żaden z nich nie byłby wstanie nigdy istnieć przez zaledwie jeden galaktyczny obrót. Przez tak długi dla nich okres zdążyliby zrobić już wszystko czego by pragnęli, wyzbywając się wszelkich marzeń, a wraz z nimi jakiejkolwiek celowości istnienia. Sekunda w której istnieli, była warta więcej niż milion lat — tylko wtedy ich egzystencja miała sens.
Człowiek zawsze był odkrywcą. Podróżował po lądach, oceanach, przemierzał przestrzeń kosmosu, zaglądał w głąb siebie. Motorem jego działań były pytania na które nie znał odpowiedzi, a największe przekleństwo jakie mogło mu grozić stanowiła wszechwiedza. Tajemnice były coś warte jedynie wtedy, gdy pozostawały tajemnicami. Na szczęście wszechświat krył ich sporo.
Płaska Ziemia okazała się ostatecznie kształtem najmniej prawdopodobnym ze wszystkich. Gwiazdy wcale nie małymi światełkami na niebie, a obiektami miliony razy większymi od naszej planety. Nasze oczy czymś czemu wcale nie można do końca ufać. Nasze umysły, dusze, myśli… iluzją? W tak zadziwiającym świecie, w którym nic nie można brać na zdrowy rozsądek, a próba ostatecznego uporządkowania czegokolwiek zawsze kończy się klęską, dwie osoby, które pojawiły się na Księżycu, były niemal pospolitym zdarzeniem.
Mat siedział w fotelu i wertował, niezbyt uważnie zresztą, „Księgę Pustelników”. Hisaki dał mu ją wczoraj z dość posępną miną, gdy już wychodził po skończonej partii szachów.
— „Kilkadziesiąt lat” — niemal mamrotał do siebie.
— „To wszystko dzieje się od co najmniej kilkudziesięciu lat. Ci ludzie, ich losy…” — Zamknął książkę, wstał i skierował się do kuchni po kubek kakao. – „To wszystko wydaje się tak nielogiczne, a jednocześnie wartościowe i potrzebne?” — Wziął łyk napoju i poczuł jak przyjemne ciepło rozchodzi się w jego ciele.
Księga nie była zbyt stara, ale miała takową zostać. Spisane w niej własnoręcznie historie poszczególnych osób, świadczyły o tym, że ci ludzie faktycznie istnieli, myśleli, czuli. Czasem się martwili, innym razem cieszyli. Rozprawiali nad życiem i żyli codziennością. Miały lata, ale wśród gwiazd Drogi Mlecznej księga była tylko skromnym przebłyskiem świadomości — ledwo się zaczęła, a już było widać jej ostatnią stronę.
Następnego dnia Mat, wiedziony dziwnymi obawami, udał się do Hisakiego. Nie potrafił tego wytłumaczyć, ale od samego rana czuł się nieswój i miało to jakiś związek z Japończykiem. W pośpiechu zjadł śniadanie i wyszedł.
Robiąc duże susy, znalazł się przy „chatce” przyjaciela już pół godziny później. Samochód stał jak zawsze przed wejściem i wszystko wyglądało tak jak zawsze, ale niepokój Mata wcale nie zniknął. Podszedł do drzwi i kilka razy mocno walną pięścią – lekkie pukanie nigdy nie dawało spodziewanych efektów.
Nikt mu jednak nie otworzył. Po chwili zaczął walić w drzwi jeszcze mocniej, ale i to nic nie zmieniło. Wrota domu Hisakiego pozostały zamknięte.
— „Może gdzieś wyszedł?” — przemknęło mu przez myśl. Zdawał sobie jednak sprawę, że to raczej mało prawdopodobne. Jeżeli Hisaki się gdzieś wybierał to zawsze Cobrą.
— „Poczekam chwilę”.
Pokręcił się trochę dookoła, porozglądał, a ostatecznie usadowił w wehikule. Z początku steki myśli kłębiły się w jego głowie, począwszy od tych najzwyczajniejszych, jak zwykły spacer, do bardziej nieprawdopodobnych o rozszczelnieniu się mieszkania Hisakiego i śmierci jego przyjaciela, który spoczywa teraz martwy w środku. Po woli jednak myśli rozpływały się, a Mat zaczął zasypiać.
Obudził się kilka godzin później. Rozejrzał się niemrawo. Dookoła nic się nie zmieniło. Niezdarnie wstał i zrezygnowany podszedł do drzwi. Także i tym razem łomotanie do nich nic nie dało. Było to zresztą ostatnie łomotanie, jakiego te drzwi miały doświadczyć.
Gdy przybył do krateru dzień później nie było w nim już żadnych drzwi. Gdyby nie stojący w dole samochód pomyślałby zapewne, że się zgubił. Podszedł z ociąganiem do srebrnej Cobry, wsiadł do niej, odpalił rozrusznik i udał się do domu.
Nigdy nie dowiedział się co na pewno stało się z Hisakim i czy w ogóle się coś stało. Czuł jednak, że jego przyjaciel zwyczajnie odszedł, tak jak przed nim odchodziło z tego księżyca już wielu. Pamiętał co powiedział mu pierwszego dnia ich znajomości o tym, że nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś się tu zjawi i kiedy stąd zniknie. To było ponad rok temu. Hisaki był tu znacznie dłużej niż on i z dnia na dzień widać było, jak coraz bardziej męczy go pobyt na srebrnym globie. Doszedł do momentu w którym musiał wrócić do domu. I zapewne wrócił.
Do Mata zaczęła docierać powoli świadomość, że oto znowu został sam. Tamta samotność sprzed poznania Japończyka była jednak inna. Tamtą lubił, a ta która pojawiła się teraz miała w sobie odrobinę strachu. Nie był pewien, czy poradzi sobie z sobą samym tak samo jak wcześniej.
Sapał straszliwie walcząc ze skałą i czasem. Jego serce waliło w zawrotnym tempie, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi i wydawało mu się, że ogrom jego dudnienia rozchodzi się po całym kombinezonie. Spojrzał ku górze. Do niewielkiego tarasu skalnego zostało mu około metra. Nie miał już jednak siły się podciągać. Mięśnie niemal zesztywniały z wysiłku i coraz gorzej czuł pracę swych rąk i nóg. Chciał odpocząć. Wręcz musiał, jeżeli miał zamiar dostać się do tarasu. Spojrzał uważnie w dół, a potem lekko na boki. Nie było gdzie oprzeć stopy na tyle, by dać odpocząć dłoniom.
— „Albo się teraz podciągnę, albo muszę szybko się opuścić do tego poprzedniego występu” — jeszcze raz przeanalizował sytuację.
— „Raz kozie śmierć!” — postanowił, po czym chwycił niewielką wystającą skałę, zacisnął dłoń i szarpnął się w górę. Poczuł jak ścięgna napinają się prawie do granic niemożliwości, jakby zaraz miały pęknąć.
Od ponad miesiąca próbował wspiąć się na tą górę. Myślał o tym dużo wcześniej, podziwiając czasami jej szczyty w oddali, ale do póki nie miał samochodu, do póty nie bardzo miał jak się tutaj dostać. Nie był to zresztą jedyny problem.
Chociaż, jak na warunki ziemskie, góra którą sobie upatrzył, zaliczała się raczej do tych mniejszych i pokonanie jej nie stanowiłoby większego problemu nawet dla sprawnego fizycznie turysty-amatora, to na Księżycu wyprawa na nią była niezwykłym wyzwaniem. Matowi ciężko było ocenić jej wysokość, ale po dłuższych analizach doszedł do wniosku, że jej zdobycie i zejście w ciągu kilkunastu godzin jest prawdopodobne. Było to bardzo istotne, gdyż ograniczały go możliwości skafandra. O ile zapas powietrza dałoby się uzupełniać poprzez zabranie dodatkowej butli, a zbiornik na mocz był dość pojemny (zresztą po przepełnieniu zawsze mógł skorzystać z „nogawki” kombinezonu), o tyle nie miał jak się odżywiać. W skafandrze był wbudowany tylko pojemnik na napój, a nie mógł przecież otworzyć wizjera, aby coś przekąsić. Nie było rady – zdobycie góry nie mogło trwać dłużej niż 20 godzin. Mniej więcej tyle mógłby wytrzymać bez jedzenia, przy tak wzmożonym wysiłku.
Już dziewięć razy podchodził do tego karkołomnego zadania. Za każdym razem wspinał się coraz wyżej, po czym, nieco zawiedziony i coraz bardziej poirytowany, wracał do domu, weryfikował swoje dane na temat trasy, odpoczywał, aby kilka dni później zjeść gigantyczne śniadanie i znowu spróbować.
Gdyby wszystko mógł robić powoli, nie licząc się z czasem, już dawno osiągnąłby szczyt. Jednak jego wspinaczka musiała być swego rodzaju maratonem. Wielki, nieporęczny kombinezon, z grubymi paluchami nie ułatwiał zadania. Tam gdzie na Ziemi można by spokojnie oprzeć nogę lub wsunąć palce w szczelinę, na Księżycu było niemożliwe z powodu ogromnych butów i wielgachnych rękawic. Poza tym musiał dźwigać całkiem niezły „plecak”.
Mat zacisnął zęby. Przez chwilę wydawało mu się jakby coś pękło mu w barku, wydał cichy, wściekły syk, po czym znalazł się na skalnym tarasie. Czuł się jak worek kartofli i leżąc tak bezwładnie, był nawet do niego podobny.
Po dziesięciu minutach jego organizm już prawie zupełnie się uspokoił, wyhamowując pracę serca i zwalniając oddech. Mat z wysiłkiem i lekką niechęcią podniósł się i usiadł na brzegu skalnego tarasu. Spojrzał w dół i zmęczenie, które tylko nieznacznie osłabło, nagle powróciło. Był wykończony i nie miał już ochoty gdziekolwiek się ruszać, ale wiedział, że czeka go jeszcze droga na dół – mniej wyczerpująca, ale wymagająca większej uwagi. Zerknął na zegarek i szybko ocenił przybliżony czas zejścia. Mógł tu posiedzieć jakieś 20 minut, zanim ruszy z powrotem.
Rozejrzał się w około. Widok z tej góry był pewną nagrodą, choć nie aż tak wspaniały i różnorodny jak te na Ziemi. Trudno było przestać się nim zachwycać. Był jednym z tych obrazów które nigdy się nie nudzą.
Mat patrzył na to pustkowie, gdzie niegdzie tylko wzbogacone wierzchołkami gór i całe poorane mniejszymi i większymi kraterami. Nie było stąd widać góry w której miał swoje „mieszkanie”. Był tu zupełnie sam. Tylko on i otaczająca go szara cisza.
Od pewnego czasu zaczynała go dopadać chandra. Szczególnie właśnie tutaj, na tej górze, gdy wiedział, że po całej wspinaczce na dole nikt na niego nie czekał. Nie miał komu opowiedzieć co napotkał po drodze i jak pokonał dany występ skalny. Nie mógł liczyć, że ktokolwiek poklepie go po ramieniu, mówiąc by się nie martwił, bo następnym razem zdobędzie szczyt. Jeżeli udowadniał cokolwiek to tylko sobie samemu, co w jakimś sensie czyniło ten cały ten wysiłek bezowocnym.
Dla Mata takie skoki nastrojów były swego rodzaju zaskoczeniem. Wiedział, że po odejściu Hisakiego będzie mu ciężej, ale nie spodziewał się aż takiej pustki. Przecież zanim poznał Japończyka spędził na Księżycu wiele miesięcy w zupełnej samotności i było mu z nią nawet dobrze, a na pewno tak nie przeszkadzała.
Obecna samotność była jednak inna. Tamta wcześniejsza stanowiła coś ostatecznego, tak pewnego, że przez to aż zwyczajnego. Zaakceptował ją jak się akceptuje Słońce, które po prostu jest i nic się nie da z tym zrobić. Teraz wiedział, że tak wcale być nie musi. Spotkał Hisakiego, razem przeżyli tutaj ponad rok, rozmawiając, śmiejąc się, pędząc Cobrą i pomagając sobie wzajemnie. Przyzwyczaił się do niego. Trudno było nagle robić to wszystko samemu, gdy wiedział już, że może być inaczej. Oczywiście domyślał się, że kiedyś zjawi się tu jeszcze ktoś, ale kiedy to będzie? Hisaki czekał parę lat zanim go spotkał. Poza tym, czy faktycznie można brać za pewnik, że ktokolwiek, kiedykolwiek tu jeszcze zawita?
Popatrzył w górę. Szczyt wydawał się być już całkiem blisko.
— „Jeszcze jedno, góra dwa podejścia i cię zdobędę” — pomyślał z zawziętością.
— No to zobaczmy, co się stanie — powiedział do siebie, zwalniając hamulec i wciskając do oporu pedał gazu.
Cobra wyrwała do przodu, momentalnie nabierając prędkości. Teren po którym pędziła był bardzo równy, specjalnie przygotowany przez Mata tak, aby zbyt wcześnie nic nie stało się z samochodem. Na końcu tej drogi znajdował się wielki, prawie prostopadłościenny głaz. To on był celem i końcem tej przejażdżki.
Pomysł aby robić tego typu rzeczy, zrodził się w głowie Mata jakiś tydzień temu przez zupełny przypadek. Ot łażąc sobie po dobrze znanych skałkach nad swoją siedzibą, w pewnym momencie omsknęła mu się noga i spadł kilkanaście metrów w dół. Przez moment czuł, jakby całe jego ciało zesztywniało, ale po chwili wszystko było takie samo jak przedtem. Spojrzał w górę i wymachując kończynami, jeszcze raz sprawdził, czy nic mu nie jest,. Zdawały się być w porządku. Skafander też wyglądał na nienaruszony.
— „Może to przez niską grawitację?” — pomyślał ale wiedział, że nawet w dużo mniejszym ciążeniu nie powinien wyjść z tego bez szwanku.
Wrócił do domu, jednak w jego głowie zaczęła świtać pewna myśl. Hisaki mówił mu, że wszystko co ich otacza jest mocniejsze, wytrzymalsze i zapewniające bezpieczeństwo. Mat wstał z kanapy i poszedł zagotować wodę. Gdy doszła do stanu wrzenia, włożył do niej palec. Wrzasnął i zaraz go wyciągnął. Palił cholernie… ale tylko przez kilkanaście sekund. Po chwili ból ustał, a skóra na nim wyglądała tak samo jak przed włożeniem do wody.
Po tym doświadczeniu postanowił zaryzykować dużo bardziej. Ubrał skafander i wyszedł na zewnątrz, z zamiarem otwarcia wizjera na krótką chwilę. Szybko się okazało, że nie był w stanie tego zrobić. Wizjer był niczym przyspawany do hełmu. Co dziwne, gdy tylko znalazł się z powrotem w bezpiecznej w śluzie, otworzył go jednym palcem. Teraz był już niemal pewien – coś nie pozwalało mu zrobić sobie krzywdy. Ośmielony tą myślą postanowił przeprowadzić ostateczny eksperyment.
Cobra przekroczyła już grubo ponad trzysta na godzinę i wszystkie cztery koła dotykały gruntu tylko sporadycznie. Mat był zdeterminowany, choć nie zamierzał umierać. Czy na pewno? Czy człowiek, który faktycznie by tego nie rozważał, zdecydowałby się na tego typu ryzyko? A może podświadomie dążył do zakończenia tutaj swojego pobytu? Tak czy inaczej głaz był już zbyt blisko, by zrobić cokolwiek – gwałtowne hamowanie, czy zmiana kierunku, tak samo doprowadziły by do wypadku. Samochód wbił się w wielki, kamienny blok z ogromną siłą, rozrzucając w koło swoje wnętrzności, a Mat poczuł jak całe jego ciało zmienia kształt wraz naciskaniem na nie różnych przedmiotów. Ból był potworny. Po chwili nie czuł już nic.
Gdy otworzył oczy ujrzał tylko czerń.
— „Umarłem?” — pomyślał, ale szybko spostrzegł, że nadal ma na sobie kombinezon i leży spoglądając w kosmos.
Powoli wsparł się na rękach i usiadł. Na głazie widać było jakby długą, ale stosunkowo wąską szramę, a dookoła rozrzucone były części samochodu Hisakiego. Skafander był jednak nienaruszony.
— Cholera! Chyba jestem nieśmiertelny — warknął niemalże z zawodem.
— Jeżeli nikt się tu więcej nie zjawi to mam przerąbane. Tylko ja i kupa skał! — Popatrzył przed siebie.
— I pieprzony kawał drogi do domu.
Świadomość nieśmiertelności była przygnębiająca.
— „Kto by przypuszczał, że będę miał doła z powodu czegoś, za co niejeden dałby się zabić?” — ta myśl od kilku godzin przewracała się w głowie Mata i kolejna filiżanka herbaty nie potrafiła jej zagłuszyć.
Podczas swego pobytu na tym pustkowiu, na wiele rzeczy spojrzał już z innej perspektywy. Ba, nie tylko spojrzał — wiele osób spogląda pod różnymi kątami na wiele spraw – on doświadczał tej inności. Wyobrażać sobie coś, a przeżyć to na własnej skórze to dwie zupełnie odmienne sprawy.
Tak pożądane przez wielu życie wieczne, tutaj nagle straciło swój blask i zaczynało być problemem. Ludzie zazwyczaj chcą żyć wiecznie, bo mają jakieś plany, marzenia, które trudno zrealizować mając tylko jedną, stosunkowo krótką szansę. Mat nie miał planów. Od paru tygodni zaczynał powoli nudzić się na tym globie, gdzie w sumie nie było zbyt wiele do roboty. Sam już solidnie wypoczął, naładował swoje „akumulatory” energią życiową, wspiął się na wiele skał, nauczył kilku nowych rzeczy. Teraz potrzebował nowych celów i to ambitniejszych niż poznanie stu jeden sposobów na smażenie naleśników. Księżyc mu jednak takich możliwości nie dawał. Utknął w kompletnej pustce, tak jakby zawisł w próżni. Tylko on i… nic.
Oczywiście miał prawo podejrzewać, że kiedyś zjawi się tu ktoś aby go zastąpić, a on wróci do domu, ale w sumie nie miał żadnej gwarancji zaistnienia takiego zjawiska. Jak to mówią – wszystko się kiedyś kończy – więc zapewne istniało jakieś tam prawdopodobieństwo, iż będzie ostatnim z księżycowych pustelników. W takich okolicznościach do niedawna miał jeden jedyny pewnik – śmierć. Jeszcze tydzień temu była pewniejsza od podatków, których przecież tutaj nie płacił, pomimo korzystania z różnych dóbr. Okazało się jednak, że i na nią nie może już liczyć. I co teraz? Ma tak siedzieć w fotelu do końca świata. O ile ten koniec cokolwiek zmienił by w jego położeniu.
Zupełnie nie wiedział jak poradzić sobie z tą nieśmiertelnością. Zawsze uważał, że w istnieniu powinien być jakiś wyższy cel niż sama wegetacja. To właśnie takiemu podejściu zawdzięczał swój nienajlepszy humor na Ziemi, ale trzymał się go twardo. Tam, a teraz także tutaj, potrzebował wyzwań z którymi mógłby się zmierzyć, oddalających się perspektyw, które przy odrobinie szczęścia mógłby dogonić, czy marzeń których zrealizowanie było mało realne, ale tutaj nie było warunków, by nawet marzyć o takich marzeniach. W reszcie, ta myśl wywołała w nim pewien szok, potrzebował ludzi. Nie musiał ich lubić, ale perspektywa kłótni także jawiła się interesująco na tle tej bezosobowej szarości.
— „A więc do tego już doszło” — westchnął głęboko i jeszcze bardziej zapatrzył się w nic przed sobą.
— „Ostatnio, gdy mogłem z kimś rozmawiać to unikałem wszystkich jak ognia, a teraz mam ochotę na pogawędkę. Kto by pomyślał?”
Mat miał już dosyć bycia outsiderem. Trzymanie się na uboczu czasami jest nawet wskazane, ale kompletna izolacja to już zupełnie co innego. Człowiek potrzebuje innych ludzi. Potrzebuje się z nimi porównywać, starać się gonić tych „lepszych” i pochwalić się czasem przed tymi „gorszymi”. Potrzebuje odmiennych zdań i spojrzeń na życie. Potrzebuje by czasami ktoś poklepał go po plecach. Kiedyś kimś takim był Hisaki.
Od czasu utraty Cobry w „wypadku”, zaopatrywanie się w żywność oraz inne niezbędne rzeczy, stało się znowu dość uciążliwe. Nowy samochód był jednak dopiero we wstępnej fazie montażu, który szczerze mówiąc, nie szedł Matowi za dobrze. Miał jednak sporo czasu oraz zupełnie nic innego do roboty, więc po każdym wściekłym komentarzu na temat złośliwości części i beznadziejności narzędzi, robił sobie przerwę, po czym wracał do konstruowania wehikułu.
Teraz nawet ekstremalne wspinanie się po skałach, nie miało już takiego uroku. Wiszenie na skalnej półce ze świadomością, że tak naprawdę nie ma się czego bać, znacznie umniejszała atrakcyjności tej formy spędzania wolnego czasu. W tych okolicznościach, ponowna konieczność długich spacerów do „centrum dystrybucyjnego”, pozwalała jakoś zapchać czas i była nawet pewnym plusem.
Po dotarciu na miejsce Mat spojrzał na stos skrzynek, machnął ręką, po czym usiadł na jednej z nich. Nie musiał się spieszyć. Ooo, zdecydowanie jakikolwiek pośpiech był niewskazany. Jeśli za szybko wróci do domu, to znowu będzie nic nie robił, a była to czynność której szczerze nienawidził. Jakiekolwiek zajęcie należało wykonywać powoli, niemalże je kontemplując, w nadziei że uda się ukraść nieco czasu.
Tym razem Mat kontemplował skrzynki. Niektóre były białe (to te z jedzeniem), inne zielone (z rzeczami ogólnoprzydatnymi, jak mydło czy płyty dvd), a jeszcze inne czerwone (z częściami do samochodu). Czasami trafiały się też niebieskie, które zwykle nie pasowały do żadnej kategorii i ciężko było sklasyfikować ich zawartość. Dziś ciekawość, choć w tym przypadku trudno było mówić o czymś więcej niż łypnięcie okiem, wzbudziła w nim całkiem spora ilość skrzynek koloru białego. Nie potrzebował ich aż tyle, a „magazynier”, kimkolwiek był, zwykle wydawał się dość skrupulatny w przydzielaniu zasobów.
Po chwili dojrzał też smugi na szarym pyle. Tak jakby ktoś przesuwał skrzynki, a przecież ślady zawsze znikały. Zaczął się już podnosić, aby przyjrzeć się temu odkryciu, gdy poczuł mocne uderzenie w hełm.
Zgłupiał! Nie bardzo dochodziło do niego co się w zasadzie stało. Powoli odwrócił się i ku jeszcze większemu zaskoczeniu, ujrzał przed sobą postać w białym skafandrze. Postać trzymała kawał jakiegoś metalowego kija. Drugi, ułamany koniec leżał na ziemi. Przez moment patrzyli się w swe nieprzeniknione wizjery, po czym Mat lekko wyciągnął rękę. Przybysz nie czekał co będzie dalej, tylko nagle skoczył do tyłu, odwrócił się i dość niezgrabnymi susami zaczął się pośpiesznie oddalać.
Mat wolno analizował sytuację. Przypomniał sobie jak się tu znalazł, jak trafił na Hisakiego oraz co zawierała „Księga Pustelników”. Popatrzył jeszcze raz na oddalającą się postać.
— Kretyn — powiedział, z politowaniem kiwając głową.
Było już grubo po południu. Czas dłużył się straszliwie. Dwie krótkie drzemki, które miały go trochę przyspieszyć, już się skończyły i organizm wypoczął na tyle, że nie chciał więcej zapadać w sen.
Mat leżał w niewielkim kraterze z zapasami, opierając głowę o jedną ze skrzynek. Już trzeci dzień przychodził tutaj i czatował na tego kogoś, kto przyłożył mu kijem w głowę. Na razie nie ujrzał nic nowego. Skrzynki były nie ruszone, co mogło świadczyć o tym, że ten drugi w końcu tu przyjdzie uzupełnić zapasy.
A więc po paru ładnych miesiącach samotności w końcu doczekał się towarzystwa. Dziwnego towarzystwa, które na dzień dobry dało mu w łeb. Oczywiście mógł to być ktoś z poza tej całej pustelniczej historii, ale miał identyczny skafander, przychodził po zapasy do tego krateru i ogólnie wpisywał się w schemat przybyć i odjeść. Zresztą kto inny miałby to być?
Nagle cień padł na część kombinezonu Mata, który podniósł się z ociąganiem i odwrócił. Kilka metrów od niego ujrzał, jak przypuszczał, tego samego gościa co poprzednio. Powoli uniósł do góry prawą rękę w geście przyjaźni.
— „Ciekawe czemu czuję się jak kretyn z tą łapą w górze?” — zastanawiał się.
Humanoid odpowiedział takim samym gestem. Mat lekko zamachał. Miał nadzieję, że to może być zabawne i ułatwi nawiązywanie znajomości. Postać z naprzeciwka nie zareagowała.
— Czy mnie słyszysz? — zapytał.
— Halo! Rozumiesz co mówię?
Przyjrzał się panelowi na kombinezonie przybysza.
— „Aha, masz wyłączone radio.”
Starał się podejść do postaci, aby wcisnąć odpowiedni przycisk, ale ta cofnęła się gwałtownie.
— „I co teraz?” — Przez chwilę układał jakiś szybki plan.
Machnął ręką, dając znać, by jego nowy „kolega” szedł za nim. Zrobił parę kroków. „Kolega” wyraźnie się wahał. Mat jeszcze raz uniósł rękę w geście przyjaźni, jeszcze raz machnął „idź za mną”, po czym powoli ruszył w kierunku swego domu.
— „A niech cię… Nie pójdziesz to nie idź. Całymi dniami człowiek się tu kisi, a potem spotyka jakiegoś przewrażliwionego kretyna” – pomyślał, a na głos burknął, choć nikt przecież nie mógł go usłyszeć.
— Jeśli myślisz, że spotka cię z mojej strony coś gorszego, niż siedzenie samemu czterysta tysięcy kilometrów od najbliższej cywilizacji, to radź sobie sam.
Odszedł już dobre sto metrów kiedy zauważył, że przybysz jednak idzie za nim. Dwadzieścia minut później dochodzili do siedziby Mata. Przed śluzą znowu pojawił się problem z zaufaniem do gospodarza. Kolejne machnięcia ręką, a także chyba narastająca ciekawość ze strony „kolegi”, przesądziły w końcu o sukcesie.
Gdy tylko drzwi śluzy się zamknęły i wypełniła się normalnym powietrzem, Mat zdjął hełm i z uśmiechem oznajmił.
— Jak zdejmiesz ten kask to sobie pogadamy.
Przybysz jeszcze przez moment wahał się, jakby nie był pewny czy już jest bezpiecznie, ale po chwili sięgnął do zapięć kombinezonu. Rozległ się lekki syk powietrza i hełm został zdjęty.
Mata zamurowało. Jego „kolega” okazał się być ciemnoskórą dziewczyną.
— Hej, nie tak mocno! — zdążył jeszcze krzyknąć Mat, ale było już za późno.
Zresztą niepotrzebnie krzyczał — i tak nikt nie mógł go tu zrozumieć. Lepiej gdyby złapał ją za rękę, zanim przekręciła klucz tak bardzo, że struna pękła. Teraz czekała ich przerwa w nauce gry na gitarze. Mat wziął instrument do ręki, wskazał palcem na struny biegnące nad gryfem, lekko pokręcił kluczem i pokiwał palcem.
— Nie tak mocno — akcentował powoli.
— Za mocno. Trzeba delikatnie. Z czuciem.. — Powolutku przekręcił klucz, lekko uderzył jedną ze strun i dodał, unosząc palec w geście „ok”. — O! Tak trzeba. Podkręcasz tylko do uzyskania właściwego brzmienia.
Popatrzył na ciemnoskórą dziewczynę siedzącą obok. Uśmiechała się przyjaźnie, nieco zawadiacko, jak ktoś kto dostał właśnie nową zabawkę na której może poszaleć. Wbrew obiegowym poglądom o niezbędności komunikacji werbalnej, jej oczy wyraźnie wskazywały na to, że rozumie co Mat właśnie powiedział.
Uczył ją gry na gitarze. Był to przedmiot, który już pierwszego dnia, gdy go odwiedziła, wzbudził jej zainteresowanie i zaraz po tym, jak się do siebie nieco przyzwyczaili, poprosiła Mata aby nauczył ją grać. I tak przesiadywali całymi godzinami w którymś z „domów” z gitarą opartą o uda. Chociaż z tego wszystkiego więcej wynikało różnych prób komunikacji i poznania siebie nawzajem, to stanowiło to coś co bardzo ich do siebie zbliżyło. Teraz jednak trzeba było wymienić pękniętą strunę. Mat sięgnął do pokrowca w którym nosił kilka przydatnych gitarowych rzeczy.
— „W sumie to i tak były zużyte struny. Już dawno powinienem je wymienić. Nowe by tak łatwo nie pękły” — pomyślał, wyciągając opakowanie z odpowiednim oznaczeniem.
Uwielbiał te spotkania. Na reszcie był tu ktoś, jakaś istota ludzka z którą można było się spotkać. W dodatku traf chciał, że „przysłali” mu dziewczynę. Zupełnie się tego nie spodziewał, chociaż przecież w „Księdze pustelników”, było wymienionych parę kobiet.
Komunikacja między nimi szła nad wyraz gładko. On nie rozumiał ani słowa z jej języka, a ona nie mówiła ni w ząb po angielsku. Szybko przekonali się jednak, że gestem czy intonacją głosu, można przekazać dużo więcej niż słowem. W zasadzie niedogodności dotyczyły tylko szczegółów, takich jak to o której dokładnie mają się jutro spotkać. Nie rozumiejąc swej mowy, nie potrafili też opowiedzieć sobie, kim byli i jak żyli wcześniej. Powodowało to, że Mat miał uczucie, jakby oboje urodzili się dopiero tutaj i nie mieli żadnej przeszłości. Nie był nawet pewien ile czasu jego koleżanka tutaj przebywa. Pokazywała mu co prawda sześć palców, ale czy były to dni, tygodnie, czy miesiące, trudno mu było powiedzieć.
Z tego co jakoś udało mu się zrozumieć, to miała na imię Mapedo i pochodziła z Afryki. Nie mógł jednak odgadnąć z jakiego państwa, bo jego nazwa w jej języku była tak dziwaczna, że z niczym mu się nie kojarzyła. Zresztą nie był pewien czy Mapedo nadal mieszka w Afryce. Kilka faktów wskazywało na to, że raczej mieszkała tam kiedyś. Miała bowiem koszulkę z Sorbony oraz umiała chyba trochę mówić po francusku. Możne nawet umiała dobrze mówić po francusku, ale Mat zupełnie nie znał tego języka, więc ciężko mu było to jednoznacznie stwierdzić. Poza tym znała się na obsłudze kombinezonu, komputera, kuchenki i innych urządzeń, których w relacjach telewizyjnych z Czarnego Lądu raczej nie widywał. A może nauczyła się ich używać już tutaj?
Były to jednak mało znaczące detale. Ważne było to, że razem siadywali na podłodze i uczyli się grać na gitarze.
To kim się stał, kim teraz jest, dotarło do Mata z pewnym opóźnieniem. Był Hisakim. Oczywiście nie dosłownie, ale aktualnie to w jego rolę się wcielił. Był już zagubionym przybyszem, uczniem Japończyka (tak, dopiero teraz zrozumiał – był kimś w rodzaju ucznia, któremu tamten przekazywał pałeczkę), a teraz wcielał się w rolę nauczyciela. Życie zatoczyło krąg. Zawsze zataczało, tylko tutaj bardziej się to czuło.
Razem z Mapedo wychodzili na wyprawy w góry, razem grywali na gitarze, razem starali się złożyć samochód i razem malowali. Malowanie było tym co Mapedo włożyła w ten pobyt od siebie. W „domu” miała sporo swoich prac rozwieszonych na ścianach. Tutaj każdy „uczeń” wnosił coś, czego mógł nauczyć „mistrza”. Tak jak rodzice, którzy dowiadują się wielu nowych rzeczy, głównie o sobie, przez wychowywanie swojego dziecka. Wszystko co działo się na Księżycu stanowiło pomniejszone życie na Ziemi, jakby ktoś zamknął kilku ich mieszkańców w szklanym mrowisku, w którym szkło służyło jednak głównie do obserwacji samego siebie. Poprzez te wszystkie wydarzenia, Mat poznał lepiej swoje możliwości oraz, o ile to możliwe, także życie. Zaczynał znajdować w tym sens, choć nie bardzo potrafił go wyjaśnić. To było raczej przeczucie, przeradzające się w pewność, że wszystko zaczyna być tak jak powinno.
Ostatnio zaczął czuć też coś jeszcze.
Cobra była już prawie gotowa – po siedmiu miesiącach współpracy z Mapedo, udało im się zbliżać do końca montażu. Mata męczyła jednak myśl co będzie potem? W sumie „przekazał” jej już większość tego, co wiedział na temat pobytu na Księżycu. Ostatni trybik stanowił ów pojazd. Gdy już będzie umiała się nim poruszać, nie pozostanie mu nic więcej do roboty. Mapedo tryskała humorem, choć z początku była nieco osowiała i bojaźliwa. Podobnie jak on, gdy tu przybył. Teraz już stanęła na nogi. Jego rola dobiegała końca.
— „To samo musiał czuć Hisaki” — pomyślał Mat przyglądając się ciemnoskórej koleżance, która mocowała jeden z foteli. – „Pewnie niedługo będzie trzeba odejść.”
Sama myśl o odejściu nie była straszna. Tutaj już nie był potrzebny, ani jej, ani sobie. Szkoda mu było trochę rozstawać się z Mapedo, tak samo jak ciężko przyszło zaakceptować nieobecność Hisakiego. Oddzielne obawy stanowiła kwestia tego co czeka go po zniknięciu stąd? Po tym jak nagle znalazł się na Księżycu mógł spodziewać się wszystkiego, od teleportacji na Marsa, przez odwiedziny sąsiedniej galaktyki, do… po prostu zniknięcia.
Nie było na to jednak rady i musiał pogodzić się z nadchodzącą przyszłością. Tak dopełniał się cykl.
Mapedo jeszcze raz przeleciała palcami po gryfie, mocniej uderzyła przy „e” i skończyła grać. Była wyraźnie zadowolona z siebie.
— Bardzo dobrze — pochwalił ją Mat.
Jej gra pozostawała jeszcze daleka od perfekcji, ale większość prostszych utworów wychodziło wcale nieźle. Musiała tylko ćwiczyć. Na dzisiaj miała już jednak dość, a i spotkanie zbliżało się do końca.
Jeszcze dopiła herbatę, zamieniła kilka nieskładnych zdań z Matem, po czym skierowała się do śluzy i zaczęła zakładać kombinezon.
Mat udał się do swojego pokoju. Po chwili wrócił trzymając w dłoniach „Księgę Pustelników”. Teraz były w niej i jego notatki. Podał ją Mapedo po czym powiedział:
— Teraz jest twoja.
Ciemnoskóra kobieta spojrzała na niego nieco dziwnie. Nie bardzo chciała przyjąć księgę, ale dał jej gestem do zrozumienia, że nie ustąpi — musiała ją wziąć.
— I jeszcze coś — dodał trochę jakby do siebie.
— Weź samochód. — Mapedo patrzyła na niego, trochę nie rozumiejąc.
— Samochód! Weź go! — dla pewności Mat wskazał palcem przez okno śluzy na samochód.
— Cobra! Ty! Dom! — wydawało mu się, że ona go rozumie, ale trochę obawia się tego co powiedział.
Mapedo nie była pewna, czy faktycznie ma wziąć wóz. To była taka niecodzienna prośba. Samochód zawsze zostawał u Mata. Ten jednak nalegał. W końcu przytaknęła skinieniem głowy. Założyła hełm, Mat jeszcze lekko pocałował ją w policzek na pożegnanie i wyszedł ze śluzy, zamykając drzwi. Po chwili otworzyły się te zewnętrzne. Dziewczyna stała przez moment wpatrując się w niewielką, okrągłą szybkę z twarzą Mata, po czym wyszła na zewnątrz.
Cobra odjechała.
Teraz przyszedł czas, aby posprzątać w mieszkaniu. Tak jak wcześniej przyszedł czas na przekazanie księgi i samochodu. Tak jak kiedyś zrobił to Hisaki. Mat czuł to, co jak podejrzewał, czuł wtedy Japończyk. To było bardzo dziwne ale dominujące uczucie, że należy wszystko doprowadzić do końca. A koniec się zbliżał. Był niemal namacalny, tak jak zaplanowany na daną godzinę pociąg.
Kilkadziesiąt minut później Mat położył się spać. Długo jednak nie mógł zasnąć. Myślał o tym wszystkim co go otaczało, co mu się przydarzyło. Dlaczego akurat jemu. Myślał gdzie jest teraz Hisaki i jak to będzie nie malować więcej z Mapedo. Przewracał się ciągle z boku na bok, obrazy przetaczały się przez jego głowę jak lawina, a czas płynął. W końcu po kilku godzinach zmęczony umysł dał za wygraną i się wyłączył. Mat usnął.
Poczuł ciepło na policzku. Było przyjemne. Jedno z tych odczuć o których na co dzień się zapomina, ale czasami, gdy po długiej zimie niespodziewanie się pojawią, potrafią sprawić, że w danej chwili nie pragnie się od życia niczego więcej.
Ciepło nie miało prawa tu być. Przynajmniej do tej pory. Teraz do budzącego się umysłu Mata zaczynały docierać wspomnienia poprzedniego dnia. Pożegnał się i usnął, a teraz… teraz czuł ciepło promieni słońca. Miał nadzieję, że to ciepło promieni słońca. Chwilę wahał się, czy otworzyć oczy w obawie przed tym co może ujrzeć, ale przecież kiedyś musiał je otworzyć. Trzeba się w sobie zebrać i mieć to za sobą.
Tak to było słońce. Wpadało do pokoju przez spore okno. Rozejrzał się powoli. Był u siebie. W swoim ziemskim domu. W swoim ziemskim pokoju. Odetchnął głęboko.
— „Wróciłem.”
Przez moment nie myślał o niczym. Patrzył się w sufit i mocno, spokojnie wciągał powietrze. To było jak katharsis. Jak gdyby na nowo się narodził w znanym już sobie miejscu. Leżał tak kilkadziesiąt minut, zanim zaczął zastanawiać się nad innymi sprawami. To co działo się na Księżycu, było już istotne tylko ze względu na Mapedo.
— „Ciekawe co tam u niej?”
Dla niego ten rozdział się skończył. Teraz trzeba było wrócić do ziemskiego życia. Miał na to dość sił.
— „Ale w zasadzie co słychać na Ziemi?” — zastanowił się.
— „Jaki dzień dzisiaj mamy?”
Wsparł się na łokciach i uważniej rozejrzał po pokoju.
— Nic się tu nie zmieniło — mruknął do siebie, ale nagle ta myśl powróciła do niego z dużo większą siłą. — „Nic się tu nie zmieniło?!”
Gwałtownie wstał z łóżka. Wymagało to sporego wysiłku. Niewiele brakowało, by się przewrócił, ale w ostatniej chwili chwycił ręką szafkę. Zrobił kilka ciężkich kroków do niewielkiego telewizora i włączył go. Wziął pilot i ostrożnie wrócił do łóżka.
— „O już dużo łatwiej” — zdziwił się widząc, że wkłada w to dużo mniej wysiłku, niż w pierwszą stronę.
Podłożył sobie poduszkę, usiadł wygodnie i ustawił jakiś kanał informacyjny. Wszystko zdawało się coraz mniej ciężkie, ale jednocześnie, przy każdym ruchu, zaczynało go wszystko boleć. Poruszał delikatnie rękami i nogami.
— „Dziwne. Jakbym miał zakwasy po ćwiczeniach.”
Jego uwagę od własnego ciała odwróciła data, która mignęła na ekranie.
— „Niemożliwe!” — szybko przełączył na inny kanał. Jeszcze na inny.
— „Nic się nie zmieniło. To… to dzisiaj.”
Nie bardzo wiedział co o tym myśleć. Wyglądało na to, że te wszystkie miesiące jakie spędził na Księżycu, zupełnie nie miały znaczenia na Ziemi. Tak jakby nigdy nie istniały. Ot położył się wczoraj wieczorem, usnął i… jest dzisiaj. Na nocnym stoliku była nawet niedojedzona poprzedniego dnia kanapka.
— To nie mógł być tylko sen? — szepnął.
— W każdym razie nie był większą fantazją, niż to gdzie jestem teraz.
Rafał Staromłyński — zdecydowanie już urodzony, na pewno w Olsztynie i najprawdopodobniej można o nim powiedzieć — człowiek (na czym szczególnie mu zależy). Ukończył studia i chętnie zacząłby kolejne. Pisze różne opowiadania, często niegłupie, zadające różne pytania typu: jak? dlaczego? po co? w jakim celu? i wiele innych, na które nikt do końca nie odpowiedział. W wolnych chwilach lubi się włóczyć samochodem, rowerem, jachtem lub na piechotę – byle przed siebie. Nie należy do żadnego stowarzyszenia i należeć nie zamierza. Numer buta 43.
Więcej: Bombararowo
Opowiadanie spokojnie mogłoby się zaczynać od słów „pył, pył, pył…”
Nawet wciaga ale najbardziej podoba mi sie nota bio.