3 dłuuugie sekundy wyjęte z życia. Zwykły dzień

Poranek wstawał chłodny, bezwietrzny. Noc powoli odchodziła w nicość. Wstawał dzień… Przeraźliwy odgłos melodii „Dragostea din tei” ustawionej jako budzik w mojej komórce grał już od dobrych kilku minut zanim wreszcie postanowiłem zwlec się z łóżka.

Ludzie, przecież jest 5 rano!

Niech diabli wezmą takie poświęcenie! Na uczelnie jakoś nigdy nie potrafię się wybrać na ósmą. No ale to nie szkoła. Dziś mamy coś znacznie ciekawszego.
Po wykonaniu wszystkich codziennych czynności pojechałem rowerem na Jasionkę. Od jakiegoś czasu bawiłem się w skoki spadochronowe, a dziś czekał mnie kolejny, lotniczy dzień. Dzień, którego nigdy nie zapomnę, choć meldując się w Aeroklubie Rzeszowskim o ósmej rano, jeszcze tego nie wiedziałem. Potężnym ziewnięciem i silnym uściskiem dłoni przywitałem pana Bogusława Marszałka, charyzmatycznego instruktora spadochronowego:
— Co tam? Gotowy do skoków? Nie piło się wczoraj? Widzę, że Ty jakiś senny jesteś…
— Piłem całą noc — zażartowałem
— Ej, no to ja cie nie dopuszczę do skoku! Znasz regulamin.
— Instruktorze, wstalem o piątej po prostu
— No to dobra, bierz spadochrony, znoś na dół, ładuj do nysy i jedziemy na start. O 9 zaczynamy wylot.
Razem z kilkunastoma przyjaciółmi, tak jak ja spadochroniarzami, zaczęliśmy znosić na płytę lotniska ciężkie torby spadochronowe, kaski, tubę sygnalizacyjną i ogólnie cały sprzęt potrzebny do wylotu. Gdy już spadochroniarnia była prawie zupełnie pusta, zebraliśmy się na dole, pod Aeroklubem na płycie lotniska i zaczęliśmy ładować wszystko do starej wysłużonej nysy, która jeździ już chyba tylko na słowo honoru.

Po dolaniu wody do cieknącej chłodnicy, usadowiłem się na kasku rzuconym przy niedomykających się drzwiach i razem z resztą ekipy nysa zaczęła toczyć się po trawie.

Sama podróż nie trwa nawet pięciu minut jednak jest to niezwykle pasjonująca chwila. Trzymając się framugi drzwi (żeby nie wypaść na pierwszym zakręcie), a jednocześnie śmiejąc się z nowego dowcipu Jurka Nogi (oczywiście o blondynce i spadochronie) jakoś dojechaliśmy do celu. Słońce wisiało tuż nad linią horyzontu, robiło się ciepło i przyjemnie. Na niebie pojawiły się chmurki, ale dziś zwiastowały jedynie wolność i piękną pogodę. Na przenośnych stołach polowych poukładaliśmy spadochrony, na dwunogim stole, opartym o nysę rozłożona zostala radiostacja. Po chwili zaczęły wydobywać się z niej dziwne i mało zrozumiałe dla niewtajemniczonych odgłosy: „Sierra Charlie Bravo podkołuj na pas”, „kwadrat spadochronowy, tu wieża. Zezwalam na pierwszy wylot o godzinie 9:00”. Po chwili na lewo rozlega się warkot. Żółto-czerwony Jak-12 powoli sunie po trawie w naszą stronę. Skrzydła jak u kaczki kołyszą się śmiesznie na boki, gdy ten niewielki bądź co bądź samolot podskakuje na nierównościach płyty lotniska…
Jestem w drugim wylocie. Siedząc na trawie i spokojnie owijając sobie stopy bandażem (w celu usztywnienia stawu skokowego, by nie skręcić nogi przy lądowaniu) patrzę na trójkę przyjaciół zakładających na siebie ciężkie spadochrony, dopinających ostrożnie wszelkie klamry i naciągających pasy (a jest tego trochę) Pierwsza trójka dziś to ludzie naprawdę doświadczeni. Wszystkie czynności wykonują machinalnie, nie spiesząc się jednak i starannie sprawdzając każdy szczegół. Tu nie może być mowy o rutynie. Nigdy nie wiadomo, co może się przydarzyć. Marszałek i tak wszystko sprawdzi po dziesięć razy zanim wpuści ich do samolotu. Ostatnie kilka słów odprawy i trójka znajomych swobodnym krokiem odchodzi do Jaka i znika w jego wnętrzu. Pilot zapala silnik, przez chwilę manipuluje przepustnicą po czym nagle zwiększa obroty i … po chwili jak jest już tylko punktem na błękitnej tafli nieba.

Na wysokości 600m wyrzucona zostaje sonda, mająca określić kierunek i siłę wiatru.

Taśma różnokolorowej bibuły opada prawie pionowo. Tylko się cieszyć. Jak na chwilę znika nam z oczu przelatując przez warstwę chmur. Wkrótce z radiostacji rozlega się komunikat: „Sierra Charlie Bravo na kursie do zrzutu”. Wszystko jest jasne, od samolotu kolejno oddzielają się małe czarne punkciki, jeden po drugim nic nie znaczące małe drobiny ludzkiego istnienia zawieszone w próżni błękitnego nieba. Punkty stają się większe, gdy nagle nad każdym z nich pojawia się kolorowy grzyb spadochronu. Teraz są już wolni. Szybują nad światem, są panami przestrzeni.
Nie mam jednak czasu na myśli typowo poetyckie, przywołuje mnie do świadomości głos Marszałka:
— Drugi wylot, ubierać się!
Biorę ze „stołu” mój spadochron złożony jeszcze „na linę” i próbuję w niego „wejść”. Brak doświadczenia robi swoje i taśmy udowe udaje mi się dobrze założyć dopiero za trzecim podejściem. Trójka z pierwszego wylotu ląduje właśnie tuż obok, miękko opadając na trawę. Gdy już stoję ze spadochronem na plecach, wydarzenia zaczynają nabierać dziwnego pędu. Nie zauważam lądującego Jaka, ani Jurka Nogi — skoczka wyrzucającego w moim wylocie, stojącego obok (i chyba za coś mnie ochrzaniającego). Jak zwykle żyję we własnym świecie… Na lewą rękę wkładam wysokościomierz, do taśmy piersiowej dostaję radio… Ostatnie przemówienie i krótki test Marszałka:
— Wiatr mamy w granicach 4 metrów na sekundę, w sam raz… Lecicie na 1200metrów, zostajecie wyrzuceni tuż nad tymi hangarami i lecąc kierujcie się w stronę komina, tak żebyście wszystko widzieli. Lądowanie w granicach kwadratu spadochronowego, ale całe lotnisko w sumie jest dla was. Dobra, sytuacje awaryjne… — patrząc na mnie.
— Holowanie pilocika, co robisz?
— Otwieram spadochron zapasowy
— Dobra. Podkowa?
— Wypinam się z głównego, strząsam punkt zaczepienia, a gdy główny odpadnie otwieram zapasowy.
— No, powiedzmy. Do samolotu!
Boże — myślę — Oby nigdy nie mieć „Podkowy”! To najgorsza sytuacja awaryjna, złe otwarcie spadaka, z którego naprawdę ciężko jest wyleźć. Ale trzeba być dobrej myśli.
Zajmuję miejsce tuż za pilotem, obok siada kolega, naprzeciwko, skierowany przodem do nas Jurek Noga. Lina desantowa zostaje podpięta pod uchwyt, wszystko sprawdzone. Jak nabiera prędkości, wciskając nas w metalowe siedzenie. Po chwili jesteśmy w powietrzu. Jestem dziwnie spokojny, to mój szósty skok, wiem już chyba co mam robić. Po prawej mam zdeformowaną przez powietrze twarz kumpla. Drzwi oczywiście nie ma i na wyciągnięcie ręki mam ziejącą zielenią przepaść. Kask, trochę źle dopasowany uwiera mnie w czaszkę. Zawsze miałem nieforemny łeb – myślę. Wszystko pod nami zdaje się zapadać. Drzewa, domy, drogi maleją w oczach, zygzakowate koryto Wisłoka przypomina dziwnie ułożonego węża, coraz cieńszego… gdzieś tam na horyzoncie odległe budynki Rzeszowa, kominy, wieżowce…

Patrzę na wysokościomierz — 900 metrów.

Za chwilę wszystko znika w szarej gęstej mgle. Jesteśmy w środku chmury. Para osiada na szybach, wpada do wnętrza razem z wiatrem. Jest wszędzie… Za chwilę znów oślepiające, jakby większe słońce i czysty błękit nie skażony żadnym tworem natury. Chmury są już pod nami, wyglądają jak białe plamy na zielonej mapie świata, który zamyka się gdzieś na dole.
1200 metrów. Stres. Jednak dopadł mnie w końcu. Nie, to nie strach, nie mam lęku wysokości, to bzdura, tylko dziwne uczucie w żołądku, niewiara, że to JUŻ. Na znak Jurka, kolega siedzący po mej prawej podnosi się, wychodzi na zewnątrz i staje na schodku siłując się z pędem powietrza lecącego samolotu. Jest zimno, widzę wyraźnie jego dłonie trzymające się kurczowo zastrzału pod skrzydłem. Krótka komenda: „Skok!” i już go nie ma. Czuję się na prawdę dziwnie, jakby ktoś właśnie zrobił coś nie wiem… szalonego? Kolej na mnie! Przesuwam się na miejsce kolegi, łapię w rękę uchwyt i wychodzę przez lukę na zewnątrz. Staranie ustawiam stopy na schodku. I tak niewiele mi to da. Pode mną 1200 metrów, chmury, zieleń, trawa, Wisłok, beton, droga na Lublin. Wyciągam rękę, łapiąc się zastrzału. Jest w porządku, stoję sobie patrząc na wszystko. Ułamek sekundy. „Skok!”. Puszczam.
121, 122, 123… — odliczam podświadomie krzyżując ręce na piersiach. Trzy dłuuugie sekundy wyjęte z życia. Po chwili cisza. Przestrzeń. Ja w niej.
Nade mną falująca czasza spadochronu „latające skrzydło”, z biało-czerwonym napisem „Polonea”. Wszystko w porządku, żadnego holowania czy podków.

Odbezpieczam zapięte na rzepa sterówki, spadochron zaczyna falować,

biegnie do przodu. Zabawa. Jeden zakręt, drugi. Nagle. Ludzie, nic nie widzę! Wielka biała mgła zimno, biało, mokro dziwnie! Cholera, wpadłem w chmurę! Ilu poetów, do diabła, może powiedzieć o sobie, że na prawdę dotknęli chmur, byli w ich wnętrzu?! Kropelki rosy osiadły na twarzy chłodząc mój rozpalony łeb. Boże, kocham życie! Po chwili znów ziemia. Odległa. Lecę w stronę komina próbując dostrzec na ziemi kwadrat spadochronowy. Jest! W radiu słyszę Marszałka doprowadzającego mnie do celu. Ale mam to już gdzieś, tonę w szczęściu, w ciszy zawieszony nad światem. Widnokrąg zdaje się nie mieć końca. Przestrzeń, nieograniczona przestrzeń! Jest pięknie…
Ziemia zdaje się po mału przybliżać. Ląduję prawie przy nysie zaciągając w dół sterówki i spokojnie wyciągając złączone nogi. Nie ma ulgi „nareszcie”. Jest westchnienie „niestety”. Gaszę powoli czaszę, zwijam linki, materiał. Odkładam wszystko na „stół”, po chwili oddechu skladam magazynowo.
— No, dobry skok — chwali Marszałek
— Dziękuję
Po całym dniu spędzonym na lotnisku i po grillu, który nastąpił po skokach wziąłem rower i pomału wróciłem na stancję. Chwili, w której dotknąłem chmury nie zapomnę do końca życia. Moja wyobraźnia poetycka nie potrafi znaleźć słów, by opisać wrażenia podczas lotu. Powtórzę tylko za Edwinem Rozłubirskim — „To trzeba samemu przeżyć”. Pijany szczęściem rzuciłem się na łóżko, by odpocząć chwilę po tym niesamowitym locie. Z zadumy wyrwał mnie dzwonek komórki (tym razem „Jesteś szalona” grupy Boys):
— Cześć Piotrek, mówi mama — (jakbym się nie domyślał!).
— Czemu nie dajesz znaku życia, co u ciebie słychać?
— Hmm… A nic nowego mamo. Siedzę, uczę się łaciny… Po prostu był ZWYKŁY, dzień.
 

Piotr Durak (1985) — prozaik, poeta, dziennikarz, podróżnik i pedagog. Od 2009 roku absolwent polonistyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. W okresie studiów pracował m.in. jako murarz, pomocnik operatora pługu śnieżnego, mechanik rowerowy, rozwoziciel pizzy, korepetytor, dziennikarz, korektor. Pisywał recenzje do regionalnych i ogólnopolskich czasopism literackich. Był też spadochroniarzem w Sekcji Spadochronowej Aeroklubu Rzeszowskiego. W roku 2007 był współpracownikiem i korektorem w mieleckim Tygodniku Regionalnym „Korso”. Debiutował w rzeszowskim BWA w kwietniu 2005 roku. Opublikował dwa zbiory wierszy: Odnaleźć siebie (SCK, Mielec 2006), Wiatrołomny (Biblioteka „Frazy”, Rzeszów 2008) oraz dwie powieści: Ostatni rok (Rzeszów 2007, SCK Mielec 2009), Dzienniki rowerowe („Nowa Dobra Literatura”, Kraków 2011). Jest autorem blogu literackiego „Raport zza mgły”. W roku 2007 otrzymał nagrodę równorzędną za najciekawszy debiut podkarpacia, przyznawaną przez rzeszowski oddział Związku Literatów Polskich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Emoralni*