Postrzegam ją jako kobietę, która wyraża sobą najgłębszą niewinność świata

Mateusz Wróbel, fragment książki Nie próbuj

Po chwili byliśmy na miejscu. Stary Wisielec znajdował się kilka przecznic od ulicy Mariackiej. Jeśli ktoś nie był w temacie, nie miał szans tu dotrzeć. To nie był lokal dla knajpianych turystów. Dlatego też miejsce to nie figurowało na żadnej rozpisce „miejsc, w których warto bywać”. Nawet szyld był na tyle zdezelowany, że trudno było stwierdzić, czy ta knajpa w ogóle funkcjonuje.
Drzwi znajdowały się na końcu zakręcających schodków prowadzących do piwnicy starej fabryki, która podobno świetnie prosperowała jeszcze na początku lat osiemdziesiątych. Później upadła. Nikt nie wie do końca dlaczego. W każdym razie pewien szaleniec o ksywce Humorzasty stwierdził, że założy tę melinę — bo trudno powiedzieć, by była to choćby speluna.
Wnętrze pozostawiało wiele do życzenia. Odrapane ściany, odpadający miejscami tynk. Wielu postpostpostmodernistycznych estetów stwierdziłoby, że jest to kwintesencja współczesności w najnowszym wydaniu, sądząc jednak po zakazanej gębie właściciela i tych narkomańskich wieszakach, które polewały tu piwo, daleko im było do bycia trendy.
Jest gwarno. Zwieszające się niebezpiecznie z sufitu nagie żarówki wprowadzają surową, lecz przyjemną atmosferę. Ludzie, którzy się tu dziś zebrali — a trzeba zaznaczyć, że panuje niesamowity ścisk — nie należą do wybrednych. Nagie i poczerniałe ściany z wyzierającą spod łuszczącej się farby czerwoną cegłą przybierają w ich oczach najbardziej fantastyczne i wyszukane kształty o falistej linii, niosąc ze sobą motyw roślinny wykwitający wraz z ciemnofioletową smugą dymu papierosowego, wiszącego ponuro tuż nad słabymi, dwudziestowatowymi żarówkami, których mdłe światło walczy bezskutecznie z grubo osadzonym na nich kurzem.

Mateusz Wróbel
Na zdjęciu: Mateusz Wróbel — autor powieści „Nie próbuj”. Jazz klub Hipnoza 2013 rok.

Dopiero teraz, gdy usiadłem zlany zimnym potem, zauważyłem siedzącą naprzeciwko mnie dziewczynę. Mówię dziewczynę, ponieważ, mimo swoich dwudziestu kilku lat, była jeszcze zupełnie dziewczęca, o smukłych nadgarstkach i kruchej linii obojczyków, wdzięcznie odznaczających się na gładkiej skórze o oliwkowym odcieniu. To był ten typ kobiety, któremu trudno czymkolwiek zaimponować. Nie zrozumcie mnie źle — to nie była żadna tam kokietka zanadto świadoma swojego wdzięku. Daleko jej było do demonizmu, za pomocą którego zaciągałaby mężczyzn do łóżka, by później z rozmysłem spychać ich na skraj rozpaczy. Była raczej jak dziwny, nieznany nikomu kwiat, wabiący swoją finezją, egzotycznym wyglądem i dotąd nieznaną swobodą bycia, tak obcą innym kobietom, którym przyszło przemierzać nocą labirynty ulicy Mariackiej.
— Jestem nieszczęśliwa — powiedziała, niedbale odgarniając kosmyk włosów z czoła.
Musiało być wtedy już późno, ponieważ pamiętam, jak klienci z wolna kierowali leniwe spojrzenia na odrapaną twarz drzwi. To były, zdaje się, jej pierwsze słowa, które usłyszałem, a które wypowiedziała do siebie stanowczo, bez cienia nostalgii czy westchnienia. Jakkolwiek zabrzmi to sztampowo, jej oczy były w jakiś sposób wyjątkowe. W odróżnieniu od innych kobiet, które próbowały zwrócić na siebie uwagę na wybiegu tej ulicy egotyzmu, miała zupełnie krótkie, ciemne rzęsy, których w żaden sposób nie próbowała wydłużyć, czy w jakikolwiek inny sposób wyeksponować. Jej twarz zdawała się nie znać kosmetyków. Była w swoim wyglądzie równie naturalna, co jej sposób bycia. To zaś wywoływało równie naturalne poruszenie w moim otoczeniu.
Wyczułem po chwili ostry łokieć Deana wbijający się pod moje żebro. Spojrzałem na niego, a on jedynie wskazywał w jej kierunku natarczywym spojrzeniem, w chwili, gdy ona zdawała się być zupełnie wyłączona, skulona w sobie, nieobecna. Byłem przekonany, że jest świadoma swojej urody, lecz chyba nie przywiązywała do niej większej wagi. Cóż nam z piękna, jeśli czujemy, że jesteśmy w środku wydrążeni na tyle, że światło zdaje się przeświecać przez półprzezroczystą kalkę skóry…
Miała oczy ciemne, brązowe. Może nie takie ciemne zresztą, sam nie wiem, bo gdy myślę o niej, to widzę jedynie ten jeden niepowtarzalny kadr: ona zanurzona w klindze neonowego światła, sączącego się różową strugą znad kontuaru, stojąca w sandałach wiązanych ciasno rzemieniem. Jednak jej oczy — wydają się być lśniące, bursztynowe, niejednoznaczne, pełne refleksów. W mojej rodzinie zwykło się mawiać, że posiadacze tego typu oczu przynoszą nieszczęście, i jestem przekonany, iż było w tym sporo racji. Wszystkie osoby w moim życiu, których tęczówki były ciemne, nie wnosiły ze sobą nic szczególnego, by nie powiedzieć, że ich obecność prędzej czy później zawsze niosła ze sobą ferment, zamęt — nieszczęście.
Nie. Nie szukała okazji ani przygody. Sączyła w zamyśleniu słabego drinka, oddając się swoistej medytacji, nasłuchując płynącej z jej wnętrza cierpkiej ciszy serca. Patrzyła przez zebranych jakby w pustkę. Było z niej wyjątkowo dziwne zjawisko.
— Kim ona jest? — zapytałem faceta siedzącego dwa miejsca ode mnie, który o znajdującej się naprzeciw mnie dziewczynie rozmawiał ze swoim sąsiadem od kieliszka.
— Nigdy z nią nie rozmawiałem, nie zamieniłem choćby jednego słowa, ale nierzadko się zdarzało, że słyszałem jej wielogodzinne monologi, które niekiedy się pojawiały — szczególnie w dni tak chmurne, jak ten. Podobno nazywa się Larysa. Dziwne imię, nie?
Zignorowałem jego zbędny w tym momencie komentarz. Byłem zbyt przejęty jej osobą, która zdawała się przejmować mnie do najgłębszych czeluści swoją samotnością.
— Jestem nieszczęśliwa… — powtórzyła, niemalże nie poruszając krwistymi do granic możliwości ustami.
Miałem niewyraźne wrażenie, że skapnie z nich za chwilę kropla i zdradzi jej wampiryczny sekret piękna. Gdyby Oscar Wild chciał uczynić bohaterem swojej najsłynniejszej książki kobietę, to musiałaby być nim właśnie Larysa.
Jej oczy wyrażały przeraźliwą pustkę naszego pokolenia, przepaść, którą mało kto dostrzega, choć wszyscy nad nią stoimy — mniej lub bardziej tego świadomi.
— Idziemy przed siebie jak kolosy na glinianych nogach, a w głowach jedynie szumią nam slogany reklamowe, zasłyszane, błahe i gówno warte historie, truizmy naszych dziadków i rodziców wpychane nam względnie zjadliwą papką — rozpoczął swoją mowę Stach, którego dopiero teraz na powrót zauważyłem.
Wyglądał fatalnie. Podkrążone, przekrwione oczy, z których bił dziwny, przerażający blask. Jego sylwetka jakby się wydłużyła i sposępniała. Włosy tłuste, rozrzucone w nieładzie.
Moją uwagę niepodzielnie przykuwa jednak ta wtulona w siebie dziewczyna, od której trudno oderwać wzrok. Patrząc w jej oczy, widzę, jak spod umęczonych wieczorną porą powiek wymyka się cicha łza skargi, która z wolna zaczyna spływać po moim policzku, by zniknąć niezauważenie w rzadkim zaroście.
Słysząc pełne mocy i przekonania słowa Stacha, które stają się bardziej krwiste i żywe, gdy patrzę na Larysę, czuję w niej skargę tysięcy młodych ludzi takich jak ona, którym u wrót drzwi życia zaproponują nieatrakcyjne zarobki, niesatysfakcjonującą pracę i ogłupiającą rozrywkę przeznaczoną dla mas, dla naszych rodziców i dziadków, którzy każdą wolną chwilę potrafią spędzić na mszy przed ołtarzem wielkiego Molocha, bóstwa, które zawładnęło minionym pokoleniem, które zaproponowało niewymagający narkotyk nudy, religii i pracy.

[…]

Gdy odwrócił się, by plunąć na podłogę, dostrzegłem przerażający strzęp sinej skóry i żywej rany zamiast prawego ucha. Widok ten dodawał postaci Stacha potrzebnego tak bardzo w jego misji współczucia i mistycyzmu.
Widzę w jej oczach, jak sam klęczę pod studnią nieba, jak klęczymy wszyscy razem. To całe nasze pokolenie, któremu obiecywano tak wiele, a które teraz upija się do późnych godzin rannych. Większość knajp zamykana jest przecież o czwartej nad ranem na piętnaście minut. Szybkie przemycie kontuaru — tak, by zbytnio nie lepił się od piwa — i powierzchowna dezynfekcja toalety (opróżnienie rzygowin z umywalek, przetarcie opryskanych moczem muszli klozetowych i udrożnienie zapchanych kondomami i podpaskami pisuarów) — tak, nieraz to widziałem. Twarze umęczonych po nocy barmanek, ocierających z czoła resztki nadtrawionego jedzenia. Stach ciągnął zebranych za sobą w krainę potwornie racjonalnych obrazów nieprzyjemnie zbieżnych z rzeczywistością, której nie chcieliśmy dostrzegać, na którą patrzyliśmy przez palce, wierząc, że żyjemy — jak chciałby tego naiwny Leibniz — w najlepszym z możliwych światów. Obserwując Larysę, przestawałem rozróżniać słowa Stacha od własnych przemyśleń, jakby ta cała jego przemowa stawała się wspólną projekcją dusz spragnionych innej rzeczywistości.

[…]

Postrzegam ją jako kobietę, która wyraża sobą najgłębszą niewinność świata, zbrukaną rzeczywistością, gwałtem wdzierającą się w jej życie. Chciałoby się w niej zakochać, chciałoby się pomóc, dotknąć dłoni, sięgnąć potwornie gładkiego policzka, po którym przed chwilą spłynęła niema łza jej obrzydzenia światem. Wydaje się być rozpięta na krzyżu i obojętna na swój los. Jej puste spojrzenie wymusza potrzebę, by spojrzała w moje oczy. Chciałbym tak patrzeć w nią przez całą noc, bo choć utkwiliśmy w sobie oczy i od dłuższego czasu przyglądamy się sobie obłędnie, nie zamieniając ani słowa, żadne z nas nie chce przestać, ulegając temu przyjemnemu stanowi nieprowokującemu konsekwencji.
Widzę, jak wyciąga nieśmiało tę drobną, jasną dłoń o gładko zakończonych paznokciach. Naprężone palce wydają się próbować osiągnąć nieosiągalne — moje dłonie. Zatrzymuje je w połowie drogi, jakby natknęła się na szybę. Kurczy palce, zwijając je w zupełnie niewinne pąki piąstek. Przymruża oczy, po czym bez słowa wstaje. Chcę pójść za nią, lecz nie mogę. Ta jej niewinność, domaga się wprost proporcjonalnej samotności, której nie było mi dane zbrukać. To jej spojrzenie zatopione we mnie było jak zaślubienie się dwóch samotności, które, tworząc całość, zrodzić mogłyby jedynie śmierć.
 

Był to fragment książki „Nie próbuj” Mateusza Wróbla
MATEUSZ WRÓBEL Nie próbuj — zamów książkę

Mateusz Wróbel (ur. 1991 r.) — poeta, prozaik, filolog polski, współtwórca założonej w 2012 r. katowickiej grupy poetyckiej „Horyzont”, autor powieści „Nie próbuj” (2017), oraz książek poetyckich „Mrok” (2006), „Ekshumacja” (2011) czy (wraz z twórcami „Horyzontu” — M. Łukowiczem i M. Kosakowskim) „Reerekcja” (2013) i „Bulgot” (2017); perkusista i tekściarz zespołu Horyzontalni; nauczyciel w pszczyńskim gimnazjum. Więcej: Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Emoralni*