Nazywam się Ignacy Elektorat i występuję w imieniu standardowego kolesia piejącego z zachwytu, że znowu oberwał w dziób.
Mówią o mnie mizantrop, boć pono nie kocham ludzi. Kocham, ale są wyjątki. Jestem szczególnie cięty na zgraję sprytnych asekurantów. Mówią też, żem nienormalny, bom normalny do dechy; idę pod prąd, ale że prąd gnuśny, to i ja ospały.
Obca mi przemoc i wszelki strach. Gardzę obojętnymi, neutralnymi, nienawistnikami piękna, wielbicielami ohydy, kreaturami zajętymi beznamiętnym przypatrywaniem się cudzym dramatom, pogardzam ich kunktatorskim pobłażaniom agresji, sprzeciwiam się znieczulicy, biciu, gwałceniu na mimozowatych oczach tępego tłumu, potępiam zwyczajowo niewinnych kanciarzy, nie znoszę tych, którzy są zaskoczeni, zdumieni, zbulwersowani i zawsze twierdzą, że nic nie widzieli, niczego nie słyszeli, jakkolwiek stali w pobliżu.
Jeżeli te moje przywary dowodzą nienormalności, to proszę o skierowanie do czubków. Chociaż nie sądzę, bym dożył takiego zaszczytu, bo dobry rząd zadbał, bym prędzej trafił na cmentarz, niżli do lekarza.
Pracuję, nie odkładam i stale oszczędzam. Przez ten czas dorobiłem się plam wątrobowych, wklęsłych bicepsów, bujnej łysiny i ostrej sklerozy. Za trzydzieści lat stuknie mi setka i wtedy przejdę na wcześniejszą emeryturę. Ogólnie mogę stwierdzić, że choć mam powody, to nie narzekam; czuję się dobrze i wiedzie mi się wedle rangi. Ale czasem trafia mnie szlag. Pomstuję wtedy na wszystko, co się rusza i już nie jestem taki przytulankowy miś. Zaczyna do mnie docierać, że choć robię, co mogę, by postępować w myśl instrukcji, czyli wstaję na długo przed kurami, choć trzymam gęś na złotym łańcuchu i postępuję zgodnie z przepisami na ciamajdę, chociaż zachowuję się zgodnie z rozporządzeniami, to jest czytam brukowce, w tym Gadzinówkę Wyborczą, choć unikam dobrej literatury, za to pilnie oglądam serialowy chłam i niesłychanie ochoczo zgadzam się na chodzenie w kagańcu, to coraz trudniej przychodzi mi zaciskanie pasa i czekanie na cud.
* * *
Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że bez skrupułów skrzywdziłbym muchę, gdybym miał po temu sposobność, jeśliby wlazła mi w szkodę i o ile nie byłoby świadków. Albowiem mam taki zwyczaj: z punktu protestuję, jak się na mnie wypróżniają. Jednakowoż sprzeciwiam się po cichutku, by nikogo nie urazić. Niezbyt publicznie i zazwyczaj szeptem. Raczej w piwnicy, niż na dachu wieżowca, bo kto wie, czy nie robią tego w dobrej wierze, tylko ja nie doceniam.
Staram się zrozumieć, po jakie licho mucha ta istnieje, lecz chyba mało skutecznie: na próżno wgłębiam się w przyczyny jej upierdliwego kołowania nad końskim nawozem. Bezskutecznie usiłuję poznać jej wrażliwą psyche i niepotrzebnie wgłębiam się w jej trudne dzieciństwo.
Daremnie silę się na okazywanie jej przyjaźni. Bez powodzenia wdzięczę się, kryguję, chcę polubić i zaakceptować pstrzące obyczaje owada! Nic mi z tego nie wynika, toteż stwierdzam, że nie ma takiej psychologii, by dało się zrelatywizować to bzykające robactwo.
Skończmy jednak z muchą i rozważaniami o jej dzieciństwie! Przejdźmy do naszych baranów!
* * *
Gdy obserwuję wielką i skrzętną żwawość polityków kręcących się wokół rosnącej pandemii, gdy co dnia słyszę przerażające wiadomości o szwindlach ludzi pragnących wzbogacić się na ludzkiej tragedii, a jednocześnie gdy z jednej strony wirusolodzy mówią mi o czekającej nas, drugiej fali zarażeń, a z drugiej wierchuszka rządzących twierdzi, że nie ma się czego bać, bo zaraza jest w odwrocie, dostrzegam, że jestem w krainie zaplanowanego absurdu i ze zgrozą myślę tu o naszym wysypisku miernot skazującej całe społeczeństwo na swoją nieporadność.
I myślę o lekarzach z nazwy. Eksperymentatorach na ludzkim organizmie. Lecz nie tylko o konsyliarzach po podstawówce wykonujących partyjne polecenia, o weteranach wielu pał z deontologii, o konowałach z wykształceniem makabrycznie żadnym, o kpach z edukacją pochodzącą z dolnej półki, o medykach przyznających sobie wysokie premie za przekroczenie granic przyzwoitości i skretynienia. Nie! Mówię o PRAWDZIWYCH LEKARZACH, których ignorują politycy. Znających się na zagadnieniach związanych z ochroną życia. A także o parszywym losie dyrekcji szkół i nauczycieli skazanych na borykanie się z problemami zrzuconymi na nią. Z kwestiami za trudnymi dla obu ministerstw, zwalonymi na lokalny samorząd.
Jestem więc, znudzony powtarzalnością niedouczonych eksperymentatorów i mam w sobie coraz mniej ciekawości, co dalej. Odczuwam przesyt: za dużo machlojek, dętych afer i marnowania pieniędzy moim kosztem. Mam dosyć atmosfery potęgowania międzypartyjnych animozji, wrogości, wzajemnych oskarżeń wszystkich o wszystko, choćby o zaniechania i odwleczenia, ciągłej, całkowitej zmiany lub nieuzasadnionych modyfikacji gospodarczych, braku długofalowych planów, niepewności ekonomicznej i fikcyjnych deklaracji uproszczenia systemu podatkowego, nagminnej spychologii, rozmytej odpowiedzialności za kiepskie interpretacje urzędniczych decyzji, fatalnych ustaw, teorii spiskowych, niedotrzymywanych obietnic i przerostów biurokracji.
Przeraża mnie grubo ciosana rzeczywistość: zamazują się kwestie domagające się natychmiastowego rozwiązania. Dookoła widzę zło, absurdy, posługiwanie się agresywnym słownictwem i czynem. A słowa te i czyny rosną lawinowo, piętrzą się i nawarstwiają, jak w piosence Zembatego ze słuchowiska o Poszepszyńskich.
Marek Jastrząb — felietonista. Debiutował w 1971 roku na łamach „Faktów i Myśli”, drukował w „Odrze”, „Nowym Wyrazie” „Nowej Okolicy Poetów”, Miesięczniku Literackim”, „Faktach”, „Promocjach”, „Przekroju”, „Nowej Gazecie Literackiej”,” Poboczach”, „Kwartalniku Artystycznym” „Akancie”, „Migotaniach”, „Tyglu”, „Gazecie kulturalnej”, „BIK-u, trzech antologiach „Ogrodu ciszy”, w e-tygodniku literacko-artystycznym pisarze.pl, oraz w czasopiśmie ”Nowe Myśli” i prasie lokalnej. Zamieszczał w tych pismach opowiadania, felietony, eseje, recenzje.