Odwrotność korozji.
Pierwszy promień,
odbity od tafli jak przez kalkę.
Ja, to parter a nawet niżej,
krater wykopany pod fundament,
alabastrowy parkiet, po którym stąpają mrówki.
Ty to poddasze, lukarna otwarta na oścież,
przez którą wpadają do środka pióra i liście,
zmokłe i ciężkie od odpoczynku.
Wbijają się twardo, aż po sam wierzchołek,
po niedopowiedzenie — jeśli ktoś by spróbował
przyłożyć wtedy ucho do podłóg,
usłyszałby mikrokosmos drgający podskórnie,
symbiozę haków i niespełnienia —
kwitną zawsze w maju, jak magnolie
trwa to około tygodnia i kończy się
niemal równie szybko.
Jeśli ktoś próbowałby utkać to w makrame,
nie zgadnie od czego zacząć.
Które z nas będzie najpierw.
Z cyklu: Karma.
Myszka.
Jesteś najlepszym, co nie spotkało mnie w życiu.
Bo gdybyśmy dajmo na to zbudowali dom, niech będzie, że z kart,
tektury — pewnie by spłonął, kiedy odpalałbym papierosa,
a potem zapomniał go zgasić o ziemię, przydepnąć — i usnął.
Opiekł by mnie piasek zebrany wokół, ściął się w szkło,
a dom zbudowany w ten sposób pękłby pod czyimś butem.
Pod butem kogoś, kto nie zapomniał przydepnąć.
Jesteś najlepszym, co spotkało kogoś innego.
Ja co najwyżej mogę być tą kartką, tekturą.
Trzymać cię z dala od ognia i iskier, a kiedy trzeba – być wsparciem,
niechby tak kruchym, jak ten piasek, którym gasisz pożary,
choć te rozchodzą się jak kręgi na wodzie.
Pulsują w cieniu jak zajączek ze światła a my jak te dzieci… Jak ćmy.
I chociaż sparzymy sobie czasem palce, dłonie,
to jednak uda się czem ogrzać je otuchą.
Jesteś najlepszym, co mnie nie spotkało.
I wzajemnie.
Z cyklu: Karma.
Astro.
Czerń, której nie potrafisz sobie nawet wyobrazić,
wpadająca wręcz w granat — trotyl.
Gdzieniegdzie plamki, jak promień. Jak piegi na twojej twarzy.
Byliśmy świadkami powstawania planet i galaktyk,
choć zmarli już wszyscy, którzy mogliby to poświadczyć.
Przynajmniej wiekszość.
Gdzieś w oddali tli się — to oszukuje nas wzrok —
przebłysk wypalającej się gwiazdy.
Zbliża się z cichnącą prędkością, jakby to ona sprawiała,
że dzwięki stają się kalekie, a potem? Jakby ich nigdy nie było.
Niemal już czuję szorstkość na skórze,
piasek i pył, z którego pleciesz swoj warkocz.
Skalne podłoże, twardsze niż granit. Niż marmur i kora
porastająca kratery.
Jeszcze tylko eon, dwa.
Jeszcze łudzę się przekonaniem, że miniesz nas o włos.
Że gdybyśmy wszyscy naraz wstrzymali oddech,
a potem uwolnili go w jednej chwili — to wystarczy.
To nic, że wszyscy oznacza: dwoje.
Przecinasz horyzont, aż w końcu zawadzasz o błękit
i biel. A potem otwierasz oko.
Bylismy świadkami powstawania galaktyk, pamiętasz?
Choć zmarli już wszyscy którzy mogliby to poświadczyć,
łącznie z nami.
Kto zatem opowie o tym — o nas?
Marcin Lenartowicz. Urodzony w roku kota. Astygmatyk. Z natłoku myśli, których nie jest w stanie sam udźwignąć, stworzył sobie w głowie drugą osobę — Jagodę Mornacką — nie wpoadł tylko na to, że ona również będzie pisać wiersze. Więc gdzieniegdzie możecie również trafić na niego pod takim podpisem. Prywatnie — przynajmniej taką ma nadzieję — ukochany wujek trzech cudnych dziewczynek i jednej, dorosłej już kobiety.