Wojny oswoiły ludzi jak psy i szybko stały się codziennością

MARCIN GRABOWSKI Dzień weterana

Fragment powieści Dzień Weterana

PROLOG

 
Mężczyzna w galowym mundurze z dystynkcjami majora przystanął przed ścianą kwitnących jabłoni. Myśli mężczyzny kłębiły się wokół spraw wagi ciężkiej i ciemnej: Doktor Aleksander powiedział, żebym znalazł miejsce, które by ci się spodobało. Co tydzień mam pisać do ciebie. Mam pisać to, co czuję.
Mężczyzna powiódł spojrzeniem po białym sadzie i niebieskim niebie, wziął głęboki wdech, sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru i wyjął kartkę zapisaną odręcznie. List. Patrząc na równe rzędy wersów i wycyzelowane akapity poczuł nagle, że wszystko, co w sobie mieszczą, jest kłamstwem. Słowa zawsze przychodziły mu z łatwością, z powodu słów nie miał wyrzutów sumienia, poczucia winy albo wstydu; bez mrugnięcia okiem wykorzystywał ludzki głód na dobre słowo i potoczyste przypochlebstwa; Przecież to tylko słowa — usprawiedliwiał się potem przed sobą. Zgniótł kartkę w dłoniach, podrzucił ją i kopnął jak piłkę, sięgnął do kieszeni spodni, wyjął opakowanie Helioxu i zażył proszek.

Lek uderzył szybko i celnie. Biel sadu stała się jeszcze bardziej biała, a niebo — jeszcze bardziej niebieskie. Myśli majora wysubtelniały, nabrały tonu tkliwego i złożyły się do lotu ku uczuciu ekstatycznej tęsknoty za miłością. Major znowu wyobrażał sobie, że do niej mówi: Pamiętasz naszą huśtawkę i tamto wietrzne popołudnie nad rzeką? Ostatnio inaczej spojrzałem na czas, który dane mi było z tobą przeżyć. Teraz pamiętam jak było naprawdę. Ludność wielkiego królestwa powracała ze święta obfitości do swych lukrowanych kamieniczek, dobroduszny strażnik z halabardą rozdawał dzieciom migdały i figi, żuczek piął się po łupinie orzecha. I tylko zielony kot, zasłuchany w złowróżbną melodię ulicznych szansonistów, leniwie mrużył oczy przekonując się o bezcelowości tej całej fasady. Jak dobrze pamiętasz, niebawem w królestwie nastał czas wojny i wielkiego głodu. Ludzie zjedli swoje domy, a zbuntowani małoletni urządzali orgiastyczne defilady, obnosząc po miastach najwspanialsze trofeum — głowę strażnika osadzoną na halabardzie. Łupina przygniotła żuczka i cały świat roztrzaskał się o pustkę. Ale my mieliśmy nasz azyl — naszą huśtawkę nad rzeką. Na niej jedliśmy migdały i figi pełnymi garściami, bez strachu, że kiedyś ich zabraknie. Pamiętam dobrze, tamtego wietrznego popołudnia nad rzeką uderzył w nas radosny krzyk dzieci, a fala śmiechu wyrzuciła ciebie, droga Lester, i mnie na brzeg ulotnego szczęścia. Spaceruje po nim zielony kot i prawi, co znaczy fruwać, marzyć i kochać — ostatnie słowo wymówił półgłosem. Mocno zacisnął powieki, by ujrzeć Lester: ubrana w zamszowy płaszcz w kroju trzy czwarte; jej śmieszne kolana i długie nogi, jej sarnie oczy, za którymi szatan podpala całe kraje… Heliox właśnie tak działa: odłącza, rozładowuje, przynosi trzeźwy osąd i wpycha w przeszłość. Major zapomniał o liście i zaleceniu doktora Aleksandra. Patrzył na kwitnący sad ponownie doświadczając cudu życia, który zawsze był na wyciągnięcie ręki, leżał w kieszeni w pomarańczowym opakowaniu z napisem Heliox.

Prochy i mieszanki lekowe brał różne i od dawna, ponieważ na każdy etap leczenia przypadało po tuzin leków, a major po powrocie z frontu przeszedł przez radykalizację, otwarty konflikt z ludźmi, następnie ze sobą, potem na bardzo długo pochłonęła go izolacja, aż któregoś dnia spadło na niego coś w rodzaju przebudzenia. W obecnej fazie leczenia major jest przekonany, że ten moment przebudzenia cały czas „się staje“, inaczej nie umie tego nazwać. Helioxu nie odstawiał, bo najskuteczniej wprawiał go w zachwyt nad słowem „żyć“ — tylko po Helioxie w pełni doświadczał życia, tylko po nim odczuwał wielką siłę, jaką daje człowiekowi wolna wola. Dziś nie każdy ma ten komfort, ale major należy do szczęściarzy, którzy mogą jeszcze cieszyć się pełnią życia, dzięki przywilejowi leczenia w państwowych placówkach służby zdrowia, a przede wszystkim dzięki dotowanemu państwowo Helioxowi — lekowi bezinwazyjnemu, jak od dekad zapewniała propaganda, lekowi, który pochmurny dzień oddaje dniem strojnym, wlewającym w ziemię dzban światła. On sprawia, że piekło wewnątrz duszy zostaje zalane narracją prawdy objawionej i zmultiplikowanym pięknem życia, które farmaceuci określają nieskomplikowanym wzorem chemicznym i pod nazwą Helioxu sprzedają Rządowi Najjaśniejszej, a ten dystrybuuje lek między innymi do ludzi takich jak major, żeby im ulżyło, żeby się nie męczyli…
 
MARCIN GRABOWSKI „Dzień weterana” — pobierz ebooka
 
Farmakologiczne leczenie z wojennej traumy w państwowych placówkach dla weteranów naprawdę przynosiło efekty. Major był już na trzydziestym drugim etapie leczenia i kompletnie go nie interesowało, ile jeszcze etapów przed nim. Dawno temu zrozumiał, że będzie leczony do końca. Wojny nauczyły go bardziej przyglądać się życiu, nie uciekać od niego — tak wmawiał mu doktor Aleksander, ale major wiedział swoje. Wojny zabrały mu wszystko, na co chciał patrzeć, wszystko za czym chciał biec po kres swych dni; wciągnęły w wir śmierci i wypluły go — co prawda żywego, ale ze starą, niewyżętą szmatą w środku. Tym epitetem określał major swoją duszę, co do której istnienia miał niekiedy poważne wątpliwości. Każdy, kto wraca z wojny, wraca kaleki, a jednak bez rąk, nóg, oczu albo połowy głowy można żyć w społecznej masie, na co major posiadał wiele bohaterskich dowodów dawanych przez kolegów weteranów. Ale czy w społeczeństwie można żyć bez duszy? Odarły go ze złudzeń te wojny, obszarpały go jak psy.
Major postanowił wezwać taksówkę.

Wysiadł na zadbanym trawiastym lądowisku, z którego otwierał się widok na Aglomerację-Centrum. Błyszcząca i mrukliwa rozlewała się na mazowieckiej równinie. Mur-krata — pomyślał major — podstawowa komórka cielska Sektor-Centrum. Mury, kraty, w dzielnicy rządowej zasieki — solidny fundament, na którym rozrasta się aglomeracyjny liszaj.
— Jurek!
— Jurek, przyjechał!
Odwrócił się za dziecięcymi głosami, ale w drzwiach werandy nikogo już nie było. Wszedł do rozłożystego, parterowego domu otulonego naręczami polnych kwiatów.
Pani domu kochała unikalne rośliny, dlatego major nie zapomniał o bukiecie soczystych żółtych glorioz, które postawiono pośrodku uroczyście nakrytego stołu — bo u przyjaciół kolacja z okazji Dnia Weterana — takich zaproszeń się nie lekceważy. Towarzystwo byłoby mocno zawiedzione nieobecnością majora, dlatego przyjął zaproszenie, jak mu się wydawało, bez cienia niechęci, chociaż żałował już, że nie odmówił. Nie chciało mu się tu siedzieć. Przyjaciele wprawiali go w nastrój przygnębienia. Ach, ci jego przyjaciele… W skrytościach swoich serduszek aż rozkoszowali się myślami o smutnym i samotnym życiu majora Bengera. Robili z tego legendę na własny użytek, przestrogę dla swoich dzieci. A im większą major wykazywał odporność na ciosy losu, im łatwiej wyplątywał się z sieci czarnych myśli, tym bardziej jego przyjaciele pragnęli, żeby upadł jeszcze niżej. Nie iskrzyli już ci przyjaciele, smutni, przeżarci sklerozą, wypaleni w sposób bezlitosny, przychylni jedynie wobec własnego odbicia w lustrze. Cóż im pozostało? Ambitna hipokryzja, przytulne stanowiska i kontestacja reżimu, ale wyłącznie w granicach przyzwoitości. Przyjaciele jak roboty, umiarkowani co do milimetra.

Zachowywali się miło, lecz konwencjonalnie i bezrefleksyjnie, dlatego major zaczął nagle robić miny, nadymać usta i śmiał się z tego do rozpuku. Przyjaciele, ich żony i dzieci też się śmiali, bo cóż innego można było tam robić. Poza tym Jurek zawsze taki śmieszny, taki klawy z niego facet — zapewniali głośno przyjaciele klepiąc majora po ramionach, tuląc go do siebie, całując nawet. A potem znudziło go grać błazna, więc w myślach zaczął liczyć, kto i ile ma forsy na kontach, giełdach, w nieruchomościach, antycypował również w wydatkach pokolenia rozkwitającego na powojennej prospericie. Po sporządzeniu obliczeń wyszło mu, że dla Ojczyzny sytuacja nie przedstawia się korzystnie. Ile czasu potrzebuje nasz Naród, żeby przejeść Zwycięstwo? Jak długo może jeszcze trwać euforia Najjaśniejszych — dekadę, może dwie? Wojna nie kończy się z podpisaniem traktatów pokojowych — dźwiga się ją do końca, noszą ją następne pokolenia. Dzieci moich przyjaciół dziś jeszcze nie sięgają rączkami do stołu, ale jak tylko podrosną zwrócą rączki przeciwko rodzicom. Najpierw oskarżycielsko wymierzą w nich palce, a jeśli to nie poskutkuje, wymierzą broń. Przedmiotem sporu i początkiem następnych tragedii będzie wojna. Moi przyjaciele i ja również nie umiemy odpowiedzieć na pytanie: po co nam ona była? To będzie jedno z pierwszych pytań tych szkrabów. A potem wiadomo: w ojcach i matkach odkryją nie obrońców, tylko morderców, bohaterowie dzieciństwa spadną z cokołów i albo roztrzaskają się o bruk pamięci, albo do końca swych dni pełnić będą role dyżurnych nikczemników ku przestrodze następnych pokoleń. Dzieci oskarżą i osądzą rodziców, odwrócą się do nich plecami i zaczną lepić swój świat z jedynie słusznymi wojnami w historii. Co za nuda. Trzeba się było stamtąd szybko ewakuować.
Major nagle wstał od stołu.
— Przepraszam, przyjaciele, obowiązki wzywają.
— Cóż to, służba w takie święto? — zapytała zdziwiona pani domu.
Ucałował jej dłoń i odpowiedział szarmancko:
— Rozkazy, dobrodziejko.
Żegnany gromko, opuścił dom przyjaciół. Odprowadzali go do taksówki jak głównego członka rodziny.

W taksówce zerkał na antywojenny znaczek przylepiony do taksometru: biały gołąbek z gałązką oliwną w dzióbku. Taksówkarz klął na wojsko i weteranów, chociaż sam był w piechocie, odbębnił trzy tury bojowe i dosłużył się porucznika, a krótko potem taksówki.
— Ku własnemu nieszczęściu poszedłem na wojnę! — krzyczał z goryczą. Miał nawet widoki, sądził że dzięki wojnie awansuje społecznie, że postawą, a może i bohaterstwem poświadczy swoje przywiązanie do wartości uznawanych za przynależne tylko ludziom.
Co by nie mówić — z dumą myślał major — świetne teraz robią te roboty — i dyskretnie zerkał w lusterko wsteczne, gdy pojawiała się w nim twarz taksiarza, szczeciniasta instytucja jego wąsów i szklane, martwe oczy.
— Weteranów-robotów nikt nie traktuje poważnie! — znów krzyknął taksówkarz. Nagle coś mu się zawiesiło w systemie, taksówką zatrzęsło, leciała teraz za bardzo w prawo, a taksiarz powtarzał w kółko niezrozumiałe słowa. Major musiał go otrzeźwić kilkoma silnymi uderzeniami w korpus i głowę.
— Dzięki, kolego — odpowiedział łagodnie taksiarz; był już spokojny, układny i nastawiony patriotycznie. Elegancko zaleciał pod kasyno, wyskoczył zza sterów, obiegł kruzer i otworzył majorowi drzwi.

Bilety na ten bal wyprzedano z półrocznym wyprzedzeniem. Każdy wie, że kasyno oficerskie Marynarki Powietrznej Najjaśniejszej gwarantuje najlepszą imprezkę w Sektorze-Centrum.
— Własnych dzieci tak nie kocham jak Wojska Najjaśniejszej! — wydarł się konferansjer. Wybuchł aplauz i na scenę wjechała kapelka. Tymczasem major kierował się do najbliższej sali koktajlowej. Pchnął wielkie drzwi i wkroczył na burżuazyjny spęd grubych ryb: przemysłowcy, paliwowcy, bankierzy, korporacjoniści wojskowi, autorytety. Za majorem wyskoczył kamer-lokaj, co należy zaznaczyć lokaj-nie robot — na takim przyjęciu byłoby to nie do pomyślenia! Kamer-lokaj, obawiając się skandalu, upominał majora o czymś na ucho, czyniąc wyrzuty, ale i tłumaczenia o tonie przeprosin nawet; jednocześnie w pośpiechu zdejmował z majora mundur i zakładał nań smoking, major już czekał na ten smoking z wyciągniętymi do tyłu rękami. Gdy miał go już na sobie, z głowy czyjegoś fagasa zdjął cylinder, włożył go i pląsając podbiegł do państwa-generalstwa, wokół którego pieniła się śmietanka towarzyska. Oklaski! Wszyscy witają dzielnego majora Jurka Bengera.

Znacie te bankiety, na których rojno od starzejących się podwórkowych kogucików. Myślą, biedacy, że blask i ciężar odznaczeń nada im powagi prawdziwych drapieżców. Znał Jurek dobrze tych weteranów! Zapalczywi w obrazowaniu zniszczeń, opisie ran i aktów ludobójstwa, od lat nie przestawali zanudzać towarzystwo opowieściami z frontu. Słuchały ich kwestujące żony próżniaczków na stanowiskach prezesowskich, co jedną rączkę wyciągały po pieniądze na sieroty, a drugą w tym samym czasie trzymały w rozporkach kogucików-naciągaczy. Tymczasem mężowie prezesi częstowali naciągaczy cygarami, zaciągali się i opowiadali naciągaczom historie z bogatych doświadczeń swoich żon. Właśnie tak wyglądał ten bankiet z okazji Dnia Weterana. Jak zawsze przygotowano imponujące szwedzkie stoły. Sięgnąłem po babeczkę, na której pyszniło się lukrowane godło Najjaśniejszej. Włożyłem ją do ust, pogryzłem i natychmiast wyplułem na podłogę, była obrzydliwa, kwaśna i nadpsuta.
— No proszę, nawet największym szowinistom już się przejadło to całe Zwycięstwo — usłyszał nagle Jurek za plecami. Odwrócił się i spostrzegł przed sobą łysego jegomościa z monoklem w mocno zaciśniętym oku.
— Kto pan jesteś? — zapytał major Benger.
Łysy zwinnie przeskoczył mur niechęci Jurka:
— Pańskim lekarzem, do jasnej cholery! Co się z panem działo? Dlaczego pan się u mnie nie pokazuje?
Major uśmiechał się głupawo, naprawdę nie miał pojęcia, co to za człowiek.
— Jurek — wyciągnął dłoń chcąc przywitać doktora. Znał go przecież. To doktor Aleksander.
Sytuacja stawała się niezręczna.
— Proszę się jutro zgłosić do gabinetu. Bezwzględnie — warknął Aleksander, z jednym przymkniętym okiem patrząc przez monokl na wyciągniętą jeszcze do uścisku, czekającą dłoń majora. Mruknął przy tym i zatrząsł się ze wzburzenia. Był niepocieszony działaniem mieszanki lekowej wspomaganej Helioxem, która, co zaobserwował naocznie, najwyraźniej kasowała pacjentowi krótką pamięć, a być może wpychała go w obłęd; wręcz zbulwersowany tym odkryciem i do głębi urażony własnym błędem, natychmiast umknął do grupki pośledniejszych weteranów okupujących trzeci krąg rozchodzący się od generalstwa.

Major stanął na antresoli i rozejrzał się po nabitej sali. Szczerze nienawidził tych zblazowanych, małodusznych skurwieli, ale dziś, w ten wyjątkowy dzień, widok grubych ryb pławiących się w płytkiej sadzawce cieszył go. Nagle dostrzegł ją i roztrzepotane serce mało nie wyskoczyło mu z piersi. Tym razem miała na sobie karmazynowo-błękitny kostium podróżny, a na jej głowie — zwieńczony połyskującym kółkiem — lśnił hologram klatki dla kanarka. Major zadrżał i poczuł ochotę, żeby krzyknąć z radości. Ona też go dostrzegła, podniosła dłoń i naciągnęła cieniutkie szczebelki hologramu aż po brodę. Ludzie ustępowali jej z drogi, nikt do niej nie podchodził. Obdarzała ich suknie i smokingi, i całą tę maskaradę niczym innym, jak pogardą. Jurek patrzył na nią, kiedy tak płynęła między ludźmi — nietykalna, niepojęta, najjaśniejsza…
— Wyglądasz cudownie — powitał ją i delikatnie dotknął kosmyka na jej skroni. — Twoje włosy jeszcze nigdy nie układały się tak dobrze. — Uśmiechnął się, położył dłoń na jej policzku i dodał, że uroczo wygląda w hologramie klatki. Piękna błyskawicznie dostrzegła u majora symptomy silnego napięcia emocjonalnego, pocałowała go i na uspokojenie opowiedziała swój sen z ostatniej nocy: jak w ciemnym zaułku dusi człowieka-gumę, takiego cyrkowca, jego własnymi nogami.

Wojny oswoiły ludzi jak psy i szybko stały się codziennością, w razie potrzeby dając Wielkiej Rzeszy Narodowej impuls do działania. Najjaśniejsza znów zmieniała oblicze. Jak zawsze rozkochana w obcych gustach, tym razem okutała się w coś klasycznego — w mistyczny narodowy socjalizm — stary, wypróbowany i najlepszy na najcięższe czasy.
Od kilku już dni Sektor-Centrum przeżywał nawrót gorączki patriotycznej. Ulice nieustannie rozpychał tłum a potem dzielił swoje cielsko i przetłaczał je arteriami, żeby wcisnąć się w ciasne place, na których odbywała się sentymentalna kulminacja rytuału. Msza narodowa. Zaprojektowana przez architektów wielkoformatowych emocji działała bez usterki, oddając w posiadanie władzy połyskujący tłum, jak w transie wyciągający ręce do pomników. Msza polityczna. Celebrowana z cokołów, gmachów rządowych i obiektów użyteczności publicznej rozlewała na tłum patos graniczący z trywialnością. Patos narodowy. Rząd, posługując się tandetnymi sztuczkami, podawał go zahipnotyzowanej masie pod nazwą piękna.
Przykład piękna idzie z góry, ponieważ pięknem, tak czy inaczej pojmowanym, przyozdabia się każdy reżim. Ono samo, jego kanony, wcielenia i wymiary, bez słów mówią to wszystko, czego nigdy nie usłyszysz od prezydenta, premiera, generała czy szeregowego polityka, nieważne czy z partii popularesów czy optymatów. Każdy reżim sam ustala swoje piękno, przykrojone tak, aby sprawnie posługiwać się masą. Wszelkich oponentów panującej estetyki i tych, co wołają, że do ujrzenia piękna potrzebne jest uczucie, wysyła się na front. Koniec końców każde piękno, jakim otacza się reżim, można całkiem szybko określić. Jak już człowiek ustali, z którym cholerstwem ma do czynienia, nie trzeba mu już tłumaczyć gdzie i wśród kogo przyszło mu żyć. Reżim, w którym żył major wcale nie był nagi. O nie, był dobrze opatulony – w łachmany.
— Nie rozumidem — zastanawiał się major. — Dlaczego ci ludzie na placach gloryfikują coś łachmaniarskiego.
Niebagatelną rolę w całej sprawie odgrywała świeżo wprowadzona legalizacja syntetycznej marihuany. Ludzie chodzili teraz jeszcze bardziej przymuleni.
— Patrzę na nich i robi mi się smutno — powiedziała Lester biorąc Jurka pod ramię.
Odwrócili się plecami do pomnika i odeszli.
Pamięć to funkcja psychiczna, zarówno w odniesieniu do jednostki jak i zbiorowości. Jeśli naród ślęczy przy pomnikach bohaterów, to niewątpliwie mamy do czynienia z narodem psychicznie zmaltretowanym lub autodestrukcyjnie podzielonym; ciasnym, dusznym i brzydkim jak sam Sektor-Centrum. Tu nie ma szerokich alej, placów po horyzont a na nich rzeźb, parków, fontann. Nic z tych rzeczy. Wszędzie tylko… Ale co tam pomniki. Oto obok Jurka idzie Lester. Prawie tak wysoka jak on, stąpa delikatnie, po prostu płynie. Jurek trzyma ją pod rękę i pęka z dumy. Patrzcie jaka dziewczyna! — malowało mu się na twarzy. Przy Lester nie potrzebował Helioxu, czuł się przy niej potrzebny i spokojny, czuł się jeszcze kimś.
Wybrali knajpkę na tyłach bulwaru imienia Kazimierza Cholewy. Pierwszy drink ożywił w Jurku wspomnienia, nieznacznie tylko zatarte przez leki.
 

CZĘŚĆ I — WOJNA

PIERWSZY DZIEŃ OSTATNIEJ WOJNY

Mobilizację powszechną ogłoszono pięć tygodni temu, potem nieustanne alarmy i straszenie w mediach, że parasol nieszczelny, że piąta kolumna, że nas wezmą głodem i morem, że usmażą mikrofalami, albo poślą w mrok atomówkami. Wszystko to było stekiem kłamstw, bo Armia wiedziała co się dzieje i czujnie kontrolowała sytuację.
Przed szóstą rano w korytarzu podziemnym zaczęły kursować pierwsze ciężarówki. Mieszkanko zadrżało, zadygotało. Kapitan Benger obudził się, włączył radio – akurat dogorywała nocna audycja z muzyką poważną — zrobił gimnastykę, zjadł śniadanie, papieros, toaleta, prysznic. W lustrze znowu spotkał twarz kogoś, kto ma stanowczo dość oczekiwania w pogotowiu. Wziął więc Heliox, chociaż zazwyczaj robił to po godzinie osiemnastej.
W radio, punkt szósta, zamiast serwisu wiadomości rozbrzmiał hymn narodowy, potem krótka zapowiedź spikera a po niej pierwsza dawka indoktrynacji.
— Rodacy! — szczeknął głos w sitku radia. — Od dziś nie możemy niczego pamiętać — od dziś chcemy i musimy pozostać zapamiętani. Tego wymaga od nas Historia. Kiedy ten koszmar już się skończy, usiądziemy z naszymi bliskimi i przyjaciółmi do wieczerzy, będziemy bawić się, tańczyć i wspominać, a śpiew nasz nieść będzie pamięć o bohaterach. Dlatego szanujmy pamięć. Szanujmy ją bardziej, niż zwycięstwo. Niech każdy rozważy to we własnym sumieniu, gdy potrzebuje tego Ojczyzna.
Ujadanie nie robiło na Jurku żadnego wrażenia. Było to bowiem dwudzieste ósme, powtórzone, przemówienie Wodza Naczelnego.
— Od dziś niech każdy z nas buduje pomnik pamięci o swoich osiągnięciach, o tym, czego dokonał dla Ojczyzny. Śmierci się nie martwmy — jak można bać się czegoś, czego nie znamy? Ze śmiercią żyjmy za pan brat. Martwmy się o pamięć jaka po nas zostanie. O to tylko. Pamięć o nas będzie zachowana i żadna inna! — grzmiał z sitka radiowego Wódz Naczelny.
Jurek mieszkał wtedy w tanim, podziemnym bliźniaku na głębokości dwudziestu metrów. Przy windach spotkał sąsiadkę, siostrę Sebastiana. Jaka zadowolona!
— Słyszałeś, wojna znowu wybuchła — trajkotała w drodze do sklepu.
W kolejce do kasy sensacja. Kobiety opowiadały z przejęciem jak to sąsiad Majcherek zastrzelił w nocy swojego psa, w związku z czym został przesłuchany przez policję. I tylko gdzieś na boku jakaś starsza pani powiedziała do drugiej trochę głośniej: — Co pani gada, nie będzie wojny.
Na bazarze do uszu Jurka dotarł strzęp rozmowy dwóch mężczyzn:
— Słyszał pan? — mówił ten pierwszy. — Zatrute pola i zbiorniki wodne — po czym nachylił się do rozmówcy dodając konfidencjonalnie: — I to podobno nasi zatruwają.
Zaprojektowana paranoja osaczająca społeczeństwo przybierała rozmiary wcześniej niespotykane. Najjaśniejszych przygotowywano do wojny od dziesiątków lat i wydawało się, że ludzie byli zajęci własnymi sprawami; nie uciekano, nie pamiętam żadnych oznak masowej paniki. Z drugiej strony grubym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że wybuchła wojna, która nikogo nie obchodzi; nawet głupiec pojmuje, że wojna najbardziej wyniszcza nie armie, tylko ludność cywilną, a tu zdawałoby się nikogo to nie interesowało. Ależ nie, oprzytomniał Jurek, w ludziach pojawiło się napięcie, lecz spora część społeczeństwa nie chce dawać powodu do niepokoju, więc nie gadają o wybuchu wojny, a jeśli już muszą się wypowiedzieć, to najczęściej w sposób stonowany, jak pokazywały media: Przywitałem wybuch wojny z dużą ulgą. Albo: To naprawdę wielki dzień.

Wchodząc do windy Jurek dostrzegł małoprzepływowy kruzer, który właśnie zatrzymał się przed stacją dokującą. Z autka wygramolił się ojciec Sebastiana. Jurek przytrzymał drzwi windy. Stary Sebka przyspieszył kroku, w jednej dłoni elegancka skórzana teczka, w drugiej worek ze śmieciami, zatrzymał się nagle i wykonał zygzakowaty ruch głową, żeby Jurek chwilę poczekał. Podbiegł do kontenera na śmieci i wrzucił worek do zjadarki. Wracał już biegiem, zdyszany wpadł do windy.
To nie były jego prywatne śmiecie z pracy, albo jednego z tych dziwnych miejsc jak warsztaty, blacharnie, wspólnoty mieszkaniowe, złomowiska, działki pracownicze, sutereny i piwnice — miejsc, w których pan Jacek lubił przebywać. Nikt z osiedla raczej nie domyślał się, że to śmieci z mieszkania jego syna — Sebastiana.
— Co u niego? — zapytał Jurek odwracając twarz do skanera oczu.
— Aaaa, nic tylko płakać.
Ostatnio, to znaczy zanim Sebastian pojechał na front, pan Jacek zaglądał do syna każdego dnia. Zaglądał pod pretekstem komputera; ciągle nie umiał czegoś w nim zrobić, a to się zalogować, a to tamto a to siamto. Sebastian miał dosyć odwiedzin ojca, chciał być sam. Do jego mieszkanka ciągle przychodzili jacyś ludzie, żeby się pożegnać. Widocznie stary Sebka jeszcze sprzątał po tych imprezach.
— Jak zaczynam za nim tęsknić, to mówię sobie, że po prostu wyjechał gdzieś z kolegami — rzucił pan Jacek i zaśmiał się gorzko. — Wojnę sobie wymyślili — zaśmiał się znowu (pewnie chodzi na MultiSativaxie), a potem potrząsnął głową niedowierzając temu, co powiedział.
— To już nie jest żadna wojna. To ściek, w którym wszyscy płyniemy. A gdzie, ja się pytam, podziw nad pięknem, nad siłami, jakie niosą porywy ludzkich namiętności? Kto dziś o nich pamięta? Kto oddaje im należny hołd? — poczciwina znowu się zaśmiał i lekko odgiął tułów, jak gdyby chciał trącić Jurka brzuchem.
— „Narodową” też czytam. Patrzę jak kłamią. Interesują mnie sposoby, w jaki to robią.
Drzwi windy podniosły się, wysiedli i ruszyli do swoich włazów. Pan Jacek odezwał się jeszcze:
— Popatrz ile to już trwa! I ja mówię: do chaosu daleko.
W domu nudy i samotne godziny spędzone w kuchni. Jurek siedział na krześle, oparty łokciami o stół, palił papierosy i słuchał radia. Czuł nadchodzący przekaz. Trochę poćwiczył, potem znowu siedział przy stole i żegnał się z tym miejscem, kolejnym na długiej liście miejsc, równie nic niewartym jak wszystkie poprzednie i następne. Pod wieczór przyszedł rozkaz rozpoczęcia akcji z dniem jutrzejszym. Na dalsze instrukcje Jurek miał czekać w jednostce kontaktowej A776.

Duże łóżko stało w sypialni Jurka, tak duże jak jego wymagania seksualne; niestety, najczęściej spał w nim sam. Dla kobiet był raczej facetem typu „w porządku“. Mówiły: pójdźmy tam — w porządku — odpowiadał; albo nie, pójdźmy tam — też w porządku; potrzebuję tysiąc — w porządku; naćpajmy się Helioxu — w porządku; nie miałam orgazmu — w porządku. Wszystko w porządku! Także z kobietami było różnie, przeważnie beznadziejnie. Ukrywał swoje romanse nie tyle z powodów zawodowych, ale dlatego, że uważał je za kompromitujące. Chodziło o wygląd partnerek. Reprezentował klasyczny męski szowinizm i choć zżymał się w sobie na tę myśl, mimo wszystko w kobiecie na pierwszym miejscu stawiał urodę. Ratowało go jednak to, że on sam wyznaczał kanony tej urody według własnego zapotrzebowania estetycznego; z męskiego punktu widzenia taka argumentacja nie była pozbawiona sensu, ale nie zmienia faktu, że większość kobiet, z którymi sypiał nie należała do piękności. Do wyczynowców też nie należał, ale umiał rozbujać kobitkę. Ostatni raz? Trzy miesiące temu, z sekretarką szefa zaopatrzenia III wydziału. Bo też chodziło Jurkowi o jej nastoletni jeszcze tyłek, a nie miłość, o szelest elastycznego ciała, a nie przyrzeczenia, których nie można anulować aż po grób.

W nocy nadszedł sen. Zstąpił Sebastian pod postacią Anioła-Mędrca — tego zuchwałego stoika i rzekł:
— Seneka zapewnia, że tylko mędrzec jest wolny a dusza mędrca pożąda tylko śmierci — tej najpewniejszej rzeczy w twoim życiu. Śmierć—zagadka nie do rozwiązania. Coś tak powszechnego, koniecznego i metafizycznego jest przez ciebie w ogóle nierozpoznane. Wizualizujesz ją na miliony sposobów a to nawet o krok nie przybliża cię do ujrzenia jej prawdziwego oblicza. Co przejawia się w wielu postaciach pozostaje niepoznawalne — rzekł Sebastian podnosząc palec i oczy ku niebu, a potem wbił w Jurka żółte spojrzenie, w uśmiechu wyszczerzył swoje chomiczo-wiewiórcze zęby i zniknął.
Następnego poranka Jurek nie włączył radia. Chodził po kuchni, przestawiał przedmioty, sprzątał, zmywał, grubo skroił boczek, ugotował kaszę, a myślami szybował wysoko w chmurach. Myślał o śnie i słowach Sebastiana pod postacią Anioła-Mędrca. Wspomnienie koszmarnej mary upewniło go, że rodzi się w nim lęk. Opróżnił lodówkę, wyrzucił śmieci, spakował się, zakręcił wodę i gaz, wyłączył prąd. Bezkształtna i niezniszczalna Służba, od której Jurek był całkowicie zależny, znowu go wzywała, aby gorliwie wypełnił jej rozkazy. Wsiadł do kruzera, zapalił silnik i ruszył na wschód.
Drzewa w dole wyglądały jak brokuły, miały ich kształt i fakturę. W radio propaganda nieustannie zachęcała, żeby wstępować do Batalionów formujących się w rejonach przygranicznych. Leciał tam, bocznymi współrzędnymi, z dala od głównych szlaków.

* * *

Wspominanie wyczerpało majora Bengera, w głowie czuł kompletny bełkot, ale powstrzymał się od Helioxu. Poprosił, żeby teraz mówiła Lester. Ona najpierw zamówiła drinki; poczekali, aż robot zabierze kieliszki a jego kolega elegancko postawi świeżutkie el-lemoniades najpierw przed Lester, a potem przed Jurkiem. Gdy odeszli Lester wreszcie zaczęła opowiadać o tamtym dniu, pierwszym dniu ostatniej wojny.
— Byłam na imprezie w jakimś drapaczu na dziewięćdziesiątym którymś piętrze. Nie pamiętam, o której padłam, ale obudziłam się jeszcze przed południem. Obok mnie spała Mildred, w której byłam wtedy śmiertelnie zakochana.
Lester splotła nogi i wygodnie umościła się w oparciu fotela. Hologram klatki dla kanarka jarzył się nad jej głową jak neon w kształcie wydłużonej korony.
— Pamiętam, że miałam wielką ochotę na mrożonego melona albo mango. W apartamencie nie działała klimatyzacja, okna nie otworzysz, od tej spiekoty wszystko stało. Koszmar! Budzisz się, masz kaca, jest straszny zaduch i tak gorąco, że chcesz uciekać, ale nie masz na to siły. A tu nagle podają, że znowu wojna. Z nudów zaczęłam przeglądać dziewczyńskie stronki typu „PonyGirl“. — Wydawcy „PonyGirl“ sprytnie podrzucali treści pornograficzne pod niewinne z pozoru obrazki wyzywająco ubranych nastolatek. Obowiązująca wówczas ustawa o ochronie Narodu i Państwa, dekret „kagańcowy“ i działania cenzury wojskowej skutecznie blokowały dostęp do ostrych stron porno.
Lester westchnęła:
— Ach, to „PonyGirl“ tak mi utkwiło w pamięci… W zasadzie nie sama strona, tylko post w zakładce złamanych serc — powiedziała niezwykle poważnie. — Napisał go Stefan C., skazany za gwałt i morderstwo oczekiwał wyroku śmierci w ZK Iława. Zapisałam ten list w mojej chmurze. — W dłoni trzymała już telefon, szybko odnalazła w nim tekst Stefana C. Major Benger znał ten tekst. Zwyrodnialec Stefan C. przekonywał w nim do snu na jawie, podług tezy, że samopoznanie prowadzi do nikąd, że dużo więcej korzyści przynosi stawanie się innym, a już najwięcej korzyści przynosi stawanie się nim każdego dnia na nowo — oto wzór ludzkich cnót i duchowe mistrzostwo według Stefana C.
Lester czytała jego słowa powoli, z nienaganną dykcją:
Odsiaduję wyrok w ZK Iława. Mam dużo czasu. Czytam starych filozofów i myślę o życiu, o świecie i o innych ludziach. O sobie samym już się namyślałem. Jak do tej pory prawdziwym sobą mogłem być tylko raz, w momencie narodzin. I będę raz jeszcze — z chwilą śmierci. W pierwszym przypadku nie miałem świadomości, żeby odczuć prawdziwego siebie, w drugim świadomość też jest niepewna. Moje życie rozciąga się między dwoma chwilami, o których nie mam ani świadomości ani pamięci; między dwoma chwilami całe moje życie a w nim próby uchwycenia mojego „ja“, pogrążające człowieka w coraz bardziej zdziczałych stadiach samotności. Nic to innego jak żałosne przedstawienie i niepotrzebna szarpanina, energia na nią zwydatkowana zasiliłaby średniej wielkości miasto.

Nie ma też co popadać w rozpacz, to nie zmieni naszego tragicznego położenia. Znałem kiedyś faceta, który dogłębnie studiował samego siebie, swoją duszę, swoje ‚ja‘. Żył w przekonaniu, że rozmowa z samym sobą jest ciekawsza, niż rozmowa z drugim człowiekiem. A kiedy już się nagadał, rozpoznał i przestudiował, nie chciał dłużej być sobą i umarł. Tym facetem byłem ja. Od tamtej pory doradzam każdemu, żeby czas na poznawanie siebie przeznaczyć na poznanie drugiego człowieka. Interakcja przynosi tysiąckrotnie większy plon, niż introspekcja — czytała Lester poruszając miękko tymi swoimi karminowymi usteczkami. — Czy przeciętny człowiek może w pełni poznać samego siebie? Może, ale nie radzę. Po co schodzić do lochów, znowu stawiać sobie przed oczami koszmary? Dużo korzystniej będzie skomunikować się z drugim człowiekiem, uświadomić temu odległemu człowiekowi: — Hej, stary, czujemy tak samo! To jest właśnie świadome współistnienie, przynależne życiu, tak jak do śmierci przynależą: nadmierne przywiązanie do drugiej istoty, uwiązanie do niej lub wieszanie się na drugim człowieku. Koniec końców do tego właśnie prowadzi perwersyjnie degradujące samopoznanie. Jeśli współistniejesz, dostępujesz zbawienia. Jeśli nie — będziesz martwy jeszcze za życia. Ludzie w nikłym stopniu zaznajomieni z kondycją własną jak i ogólnoludzką, ludzie zdezorganizowani światopoglądowo, nie odróżniają życia od śmierci, dlatego tak bardzo cierpią. Ze śmiercią łatwiej się bawić, ze śmiercią bardziej do twarzy. Są to wyniki moich obserwacji. Powtarzam zawsze tutaj w więzieniu, że nie ma się co siłować z własnym charakterem. Nie zmienisz go, tak jak nie zmienisz koloru swojej skóry. Żeby zmienić człowieka, trzeba najpierw zmienić jego świadomość…

Jurek czuł mdłości kolejny raz wysłuchując tych wszystkich bzdur. Ale z pomocą przyszła mu trzeźwa i kojąca myśl przysłana z królestwa podświadomości: Żeby rozmawiać z drugiem człowiekiem w sposób skuteczny i rozwojowy — myślał major — trzeba mieć najpierw obgadane sprawy z samym sobą. Mdłości ustąpiły.
— Czytaj dalej — poprosił.
A takie pytanie: w imię czego mam się oszukiwać, że mogę w pełni poznać siebie samego? Bo chyba nie w imię żydowskich bajeczek z morałem! U mnie w więzieniu to się ze mnie śmieją, że jak teraz nie uwierzę w Boga, to na pewno(!) — jeszcze grożą przy tym palcem – uwierzę przed śmiercią. Drodzy Państwo, najzwyczajniej w świecie nie należę do tchórzy. Nie potrzebuję religii, żeby dotrwać finalnej katastrofy.
Jurek wiedział, że to nie koniec. Teraz miało się zacząć najlepsze.
— Żal mi Boga — cichutko odezwała się Lester — tego, co się za niego płacze, za jego śmierć; żal mi ludzi, bo płaczą i płaczą wieki całe. A najbardziej mi szkoda ich łez. Tu w więzieniu ostatecznie zrozumiałem, że nie w tak zwanym szczęściu tkwi rozwiązanie zagadki życia, ale w rozterce. Bóg Prawdziwy I Jedyny mieszka we łzach.
— Mieszka też w uśmiechu — wtrącił Jurek, a noga zaczęła mu chodzić nerwowo. Zapalił papierosa, zaciągnął się, oddał go dziewczynie.
Jednak przede wszystkim nie mogę się w pełni poznać przez kogoś, kto żyje we mnie! Myślę, że się ukrywa przed karą wymierzaną organami sprawiedliwości aparatu państwa. Jaka wina na nim ciąży? Czego się dopuścił? A może on zagraża i mnie? Może go wydam? Kto nad kim czuwa, ten sam zapada w sen… — znudzona Lester spojrzała na Jurka.
— Znowu całe? — zapytała.
Major nic nie odpowiedział, ale przestała mu chodzić noga. Lester poczuła narastające w nim przygnębienie.
Zarzucając mnie podobnymi pytaniami — wróciła do czytania — obcy we mnie chce, żebym właśnie zapadł w sen roztkliwiania się nad sobą, nad własną kondycją. Chodzi mu tylko o to. Ukrywa się, bo nie może stanąć przede mną i spojrzeć mi prosto w oczy. To przekracza jego możliwości. A jakie on może mieć możliwości, skoro hołduje utytłaniu człowieka w szambie cierpienia i męczarni wszelkich kalibrów. Nie, nie jestem szaleńcem. Potwierdza to aktualne badanie psychiatry sądowego.
Słowa opętania płynące z ust Lester nieustannie przyspieszały majorowi puls.
Wróćmy do naszych spraw — czytała dalej.
Nie dopuszczam tego przekonania, że z ostatnim biciem serca ja się kończę. Tak łatwo nie ma. Nad nami stoi niebo przybierające oblicza dnia i nocy; pod tym kalejdoskopem, nad nim, wszerz i w poprzek, na każdym możliwym kącie zagięcia z grawitacją i nieskończoną ilością częstotliwości, istnieją wszystkie formy i treści; w moim przekonaniu to przestworza, których po prostu nie zdołaliśmy dostatecznie odkryć. Cały czas pracujemy, żeby odchylić kopułę przesłaniającą pełny obraz. I myślę sobie, że nie ma się co spieszyć. Nie odkryjesz siebie teraz — odkryjesz później. Teraz, dziś, odkrywaj siebie w drugim człowieku. Właściwe TERAZ nadejdzie, nadchodzi i już nadeszło. Dla każdego i dla nikogo — nagle przerwała i błagalnie spojrzała na Jurka.
— To najlepsze wspomnienia jakie mam — zażartował major a Lester odpowiedziała wymuszonym uśmiechem, słodkie dąsy dla zabawy.
Tak sobie czasem myślę, że w życiu tak zwanego przeciętnego człowieka — czy nawet robota — wydarza się wszystko i w pożądanym nasileniu. Chodzi o to tylko, czy umiesz według takiego założenia dostrzec swoją rzeczywistość i czy umiesz się z nią pogodzić. Siły wykorzystywane do znalezienia patologicznego consensusu, który od kołyski do trumny tuli cię żądzą i bogactwem nie mają dla mnie znaczenia.
Lester wzięła głęboki wdech, a potem głośno odetchnęła. — Nienawidzę tego deterministycznego bełkotu. Możesz mi wytłumaczyć, o co temu facetowi chodzi?
— Prosiłem tyle razy — poirytował się Jurek. — Nie przerywaj, tylko ciągiem masz czytać.
Tak naprawdę Lester nie umie się złościć, uśmiechnęła się i rzekła z francuskim akcentem:
— To masz, ty zachłanny, masochistyczny skurwielu.
Przysunęła się bliżej Jurka, jej usta dotknęły jego ucha.
Prawo przypomina: nie zabijaj, nie krzywdź, nie poniżaj. Złamałem prawo, ale dzięki temu zmieniłem się w lepszego człowieka — wyszeptały usta. Nie zabijaj… Człowiek, który to pierwszy pomyślał, nadał nam — ludziom — przeklęte i wielkie imię. Potem szybko pojawili się zdziczali aktualnościami i podnieśli krzyk: budujcie ołtarze pod karą śmierci i składajcie ofiary i padajcie na ryj i pod ołtarz przynoście złoto, bo w nim i przez nie ważą się wasze losy. Szamani odwołują się do serca i nieba. To obrzydliwe. Nie chodzę do świątyń, ale w mojej klatce piersiowej mam Serce i Niebo. Nie należą do żadnego kapłana i nie będą złożone na żadnym ołtarzu. Bo nie ma śmierci! Jest tylko twoje życie i inni, tacy sami jak ty! Jeżeli kogokolwiek zainteresował ten post, proszę pisać. Datę mojej egzekucji wyznaczono na 16 kwietnia. Zostało 155 dni. Podpisano: Stefan.
Lester schowała telefon do kieszeni a Jurek westchnął, bo właśnie skończyły mu się papierosy.
— Dzięki, Lester.
— Naprawdę musimy wracać do tego za każdym razem i odgrywać tą żenującą psychodramę?
Jurkowi pozostało jedynie pokiwać głową.
— Och! — poirytowała się. — Wtedy ten post był sprzed 154 dni. Tak pamiętam pierwszy dzień ostatniej wojny.
— Na tym polega twoje szkolenie, Lester — powiedział major Jurek Benger i objął dziewczynę, żeby już się nie gniewała. Rzuciła mu zalotne spojrzenie i zsunęła ze stóp balerinki. Wiedziała jak to zadziała. Jurek uwielbiał patrzeć na jej stopy obciągnięte jak u baletnicy. Musiał oderwać wzrok od jej cudownych oczu i przenieść go na jej nieziemskie stopy. „-Nie wytrzymam z tą Lester“ — pomyślał czując kolejny napływ podniecenia.
Chwycił ją za dłoń, przez wahadłowe drzwi wyszli na ulicę. Przecięli strumień przechodniów i podeszli do trafiki. Kioskarka-robot zeskanowała oko Jurka.
— Mleczne proszę — powiedział Jurek do kioskarki a ona podała mu paczkę papierosów „Mleczne“. System zestawił skan z numerem konta i pobrał z niego opłatę za skorzystanie z automatu. W tym czasie Lester zmieniła opcję w hologramie swojej mody i zamiast wieczorowej klatki dla kanarka na jej głowie wykwitł aksamitny kapelusz o kształtach morskiej muszli w odcieniu migotliwego błękitu. Szybko zorientowała się, że jest za wytworny, więc wyłączyła hologram i rozpuściła włosy.
Po drugiej stronie ulicy stał bar „Sportowy“. Weszli do środka. Klientelę tworzyły tam mózgi opuchłe od promieniowania monitorów, ekranów i telebimów. Wszyscy cudownie zmęczeni po wyciskaniu na crossficie i w stałym kontakcie ze swoimi coachami. Lester się podobało, bo można potańczyć. Major ujął jej dłoń, drugą położył na jej biodrze. Na miękko weszli w rytmy elektro swing.

 
fragment powieści „Dzień Weterana”, autorstwa Marcina Grabowskiego, opowiadający historię oficera wywiadu wojskowego, cierpiącego na zespół stresu pourazowego.

MARCIN GRABOWSKI Dzień weterana — pobierz ebooka

Marcin Grabowski — scenarzysta filmowy i telewizyjny; publikował w prasie studenckiej („Obserwacje”, „Słub-Furt City”, „Workshop”), w branżowym „Kurierze PKP” i w „Helikopterze”. Należy do Koła Scenarzystów SFP, Gildii Scenarzystów i do Polskiego Związku Działkowców.
Więcej: Portfolio |

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Emoralni*