Fragment książki Biały szlak
Przechowuj liście z wielką miłością i kiedy odczujesz żądło smutku w sercu, głód w swoim ciele i ciemność w swej duszy, weź je do ust i lekko, miękko wysysając jego ducha, który jest częścią mnie, znajdziesz ukojenie twojego bólu, najedzenie i światłość w swojej duszy. Listki tańczące na wietrze dadzą ci odpowiedź na wszystkie twoje żądze. — fragment „Pieśni o liściach koki”, indiańskiej legendy o powstaniu i działaniu koki, przekazywanej z pokolenia na pokolenie przez Keczua i Ajmarów.
Mała boliwijska wioska z chałupkami z suszonej w słońcu cegły, wszędzie wkoło zbocza gór. Na horyzoncie czapy śniegu na szczytach sześciotysięczników.
Stary Alejandro sięga pomarszczoną ręką do woreczka i wyciąga małą garść podsuszonych liści. Bierze je po kolei, pojedynczo, do ust. Obrywa twardą łodyżkę, wkłada do ust poskręcany liść. Jeden za drugim, aż wypełnią usta. Nie połyka, a żuje. Długo i dokładnie ugniata zębami listki, a potem językiem upycha w przestrzeń między dziąsłem a policzkiem. Przeżuta koka, pod wpływem śliny i grubych ziaren popiołu, którą jest zaprawiona, wypuszcza sok. Gdy pojawia się zielony, gęsty sok o gorzkim smaku przełyka go. To w tym soku jest moc. Po kilku minutach odczuje się jego działanie. Alejandro, jak i jego ojciec, dziad, pradziad, jest przekonany, że sok ma magiczną moc. To pokarm od pachamamy, matki ziemi.
Stara legenda Keczua i Ajmarów, przekazywana z pokolenia na pokolenie, i spisana po raz pierwszy dopiero w latach 20. XX wieku wyjaśnia, skąd według wierzeń Indian wzięła się koka. Opowiada o umęczonym przez zimno, głód i trudy nieszczęśniku. Bóg ulitował się nad człowiekiem i jego pobratymcami, bo wzruszyła go szlachetność ich dusz, ich pracowitość i pokora. Nakazał człowiekowi, aby wyruszył w wędrówkę na wysoką górę, a tam czekać miała nagroda.
Indianin wspiął się na górę i znalazł tam roślinę. To był krzak koki. Koka miała być dla jego ludu pożywieniem, ratunkiem i łaską. Miała być tym, co zamieni ich życie w bardziej znośne. Tak jak w mitach cywilizacji europejskiej Prometeusz dał ludziom ogień, tak Indianom bezimienny bohater przyniósł kokę. Lecz koka była darem i łaską, a ogień Prometeusza — łupem zdobywcy. Również w mitach widać różnice między cywilizacjami.
Alejandro łyka gorzki i cierpki sok, od którego drętwieje język i gardło. Wkrótce zaczyna odczuwać nadprzyrodzoną moc. Znika głód i zmęczenie. W starcze kończyny wstępuje energia do działania. Serce zaczyna bić szybciej, a w głowie zamiast trosk i zmartwień cudownym sposobem rodzi się radość i optymizm. Uczucie to nie jest gwałtowne ani silne, nie uderza jak piorun; jest ulotne, delikatne jak mgiełka, unosi jak sen, a potem niezauważalnie znika. Dopóki trwa, znieczula na trudy ciężkiej pracy, na męki wspinaczki po górskich zboczach, na uderzenia lodowatych wichrów.

Naukowcy z Uniwersytetu Harvarda zbadali skład liści koki, aby przekonać się o ich wpływie na organizm. Oprócz toksycznych alkaloidów kokainy wywołujących krótkotrwały efekt stymulujący odkryto, że liście zawierają wiele składników odżywczych. Aż 20% białek i 44% węglowodanów. Koka jest źródłem wapnia, fosforu, żelaza i witaminy A. Odkryto, dlaczego popularność koki w Ameryce Południowej wiąże się ściśle z życiem w wysokich górach — koka stymuluje płuca do większej absorpcji tlenu, co ułatwia dostosowanie się organizmu do dużych wysokości.
Stwierdzono, że liście koki są istotnym źródłem mikroelementów i witamin dla niedożywionych Indian. Wyniki badań naukowcy nie omieszkali opatrzyć informacją, że wszystkie pozytywne substancje zawarte w liściach ulegają zniszczeniu w procesie ich przerobu na kokainę.
Używanie koki jest prawdopodobnie tak stare, jak prekolumbijskie cywilizacje. Większość dawnych ludów kontynentu znało kokę. Liście znajdowano w Andach, w żołądkach mumii i na stosach ofiar w grobowcach, mających 4 tysiące lat. Od zawsze koka wiązała się z wierzeniami i używana była w ceremoniach religijnych. W czasach Inków wszystkie uprawy koki mogły należeć wyłącznie do klasy władców — Dzieci Słońca. Koka była darem od Bogów, nie mogli tej świętości brukać ludzie z pospólstwa. Plantacjami opiekowali się kapłani i były one umiejscowione w okolicach świątyń słońca. Podobno najlepsze gatunki rosły na terasach świętego miasta — Machu Picchu.
Gdy do Ameryki Południowej przybyli konkwistadorzy, na początku zadziwiły ich właściwości rośliny. Siła i moc tych narodów nie tkwi w nich samych, to moc rośliny Coca, to dzięki niej mogą iść całymi dniami bez jedzenia — napisał w swojej kronice konkwistador Cieza de Leon. Konkwistadorzy i duchowni podejrzewali, że koka i efekty jej działania są sprawką diabła. Europejscy osiedleńcy niechętnie jej używali, szczególnie że ciężko im było przezwyciężyć niechęć do gorzkiego smaku liści.
W wieku XIX koka znalazła jednak zastosowanie w Europie. Angelo Mariani zaczął produkować we Francji wino i tonik na bazie liści koki. Wino zdobyło wielką popularność ze względu na orzeźwiające działanie, został mu nawet nadany złoty medal przez papieża Leona XIII dla najlepszego produktu. Od roku 1886 zaczęto z kolei produkować napój gazowany − Coca-Colę, której jednym ze składników była właśnie sprowadzana z Andów koka. Dzisiejsza coca-cola pozbawiona jest tego składnika, gdyż jako taka byłaby nielegalna.
U schyłku XIX wieku po raz pierwszy wysublimowano kokainę. Zaczęła robić ona zawrotną karierę jako składnik leków znieczulających. Nad jej pozytywnym działaniem na stan psychiczny rozwodził się doktor Zygmunt Freud. Freud był pierwszym kokainistą świata zachodniego. Eksperymentował z nowym lekiem na rozmaite sposoby i traktował własne ciało jako królika doświadczalnego, jednocześnie pisał swój traktat „O kokainie”. Miało jednak minąć jeszcze sporo czasu, nim kokaina opanuje serca i opęta umysły świata Północy. Przez ponad trzy lata mieszkałem w Boliwii, kraju koki. Na całym świecie tylko tu i w sąsiednim Peru posiadanie liści koki jest legalne, o ile nie przekracza granic „tradycyjnego użycia”. Na niemal każdym targowisku w tych krajach jest uliczka ze stoiskami z koką. Zawsze piętrzą się tam te same, pięćdziesięciokilogramowe worki z niebieskiego lub czerwonego plastiku. Zapach koki przesyca powietrze. Kokę sprzedają też w Boliwii sklepy spożywcze i popularne budki monopolowe. Liście można dostać dosłownie wszędzie. Obyczaj żucia, uznawany za nieco staroświecki i „wsiowy” w dużych miastach, na prowincji jest powszechny. W Boliwii rolnicy czy robotnicy nie wychodzą do pracy bez woreczka z liśćmi. Kokę żują kierowcy autobusów i ciężarówek, by nie męczyła ich senność na długich nocnych trasach.
— Co, gdyby nie było koki? — zapytałem raz górników z kopalni Cerro Rico w Potosi. Roześmieli się, usłyszawszy taką niedorzeczność.
— Wtedy nikt by nie zszedł do pracy w kopalni — odpowiedział jeden. — Bez koki nie ma pracy.
W Chile, Ekwadorze czy Kolumbii liście koki są oficjalnie zakazane, lecz w odciętych od świata górskich wioskach Indianie wciąż ich używają. To część ich odwiecznej kultury. Element życia tak naturalny jak narodziny i śmierć. Tradycja o wiele starsza niż władza białego człowieka.
Ze świeżą koką w ustach i cierpkim sokiem spływającym do gardła można ciężko pracować przez cały dzień bez żadnego posiłku. Nie spać nocami. Maszerować godzinami naprzód, z umysłem jasnym i radosnym.
Koka to świętość.
Indiański wróż rozrzuca garść koki i z układu liści odczytuje przyszłość. Ceremonie z użyciem liści to element każdego ślubu, pogrzebu, spotkania rodzinnego i uroczystości wśród wiejskich rodzin. Gdy wędrując przez Andy spotkasz Indianina, tradycją jest poczęstować go koką. Ty dajesz mu garść liści ze swojego woreczka, on daje ci garść ze swojego. Mama Koka. Niczym matka odżywi i pokrzepi. Na chwilę zmieni świat na trochę lepszy.
Liście koki zawierają od 0,75 do 1,5% czystej kokainy. Do krwiobiegu dostaje się maksymalnie do połowy jej zawartości ze względu na wolniejsze wchłanianie i neutralizację przez kwas żołądkowy. Jednak to, co podnieca, dodaje energii i optymizmu, to, co stworzyło jej sukces i sławę to właśnie ten drobny składnik liści — kokaina.
Gdy w czasach kolonialnych konkwistadorzy pytali wyczerpanych morderczą pracą indiańskich niewolników, co wolą, kokę czy jedzenie, ci nie mieli wątpliwości. Wybierali kokę. Podczas gdy pod zamglonymi szczytami Andów, w ubogich wioskach i w górniczych miastach pobratymcy poczciwego Alejandro żują spokojnie kokę, kontynuując tym wielowiekową tradycję, daleko od nich, w najbogatszych krajach świata biały proszek stał się jednym z problemów współczesnego świata. Kokaina to środek elitarny i drogi. Jeden z najdroższych dostępnych narkotyków. Do dziś nie odkryto sekretu, jak wyprodukować go syntetycznie.
Kokaina w krajach Północy jest tak droga, bo nie da się jej wyprodukować domowymi sposobami, np. w szklarni (jak marihuanę), w kuchni (jak amfetaminę), ani nawet w wannie (jak kompot ze słomy makowej). Główny jej surowiec to liście koki, które rosną tylko w strefie tropikalnej i których potrzeba bardzo dużo (300 kg liści na jeden kilogram produktu finalnego). Kokę produkują niemal wyłącznie trzy kraje andyjskie: Kolumbia, Peru i Boliwia. Inne kraje Ameryki Łacińskiej, w drodze do Stanów Zjednoczonych lub Europy, służą do tranzytu gotowego narkotyku.

Kokainy używają różne klasy społeczne — czysty proszek dla zamożnych, tani crack lub basuco dla biedoty. Biały proszek w złotych latach 70. stał się klejnotem ekskluzywnych imprez, tak zaczęła się jego oszałamiająca kariera. Jest estetyczny, czysty, trendy. Akcesoria kokainisty — metalowe lusterko, złota karta kredytowa, zwinięty w rulonik banknot studolarowy kojarzą się z sukcesem i bogactwem; życiem pięknych, młodych i bogatych. Kokaina dodaje sił i energii, nie zmula, nie zamienia w narkomana. Żadne eleganckie przyjęcie w Los Angeles i Nowym Jorku nie może się obecnie obyć bez kokainy, którą podaje się w małych porcjach, tak jak Dom Pérignon i kawior Beluga. Niektórzy gospodarze serwują ją na srebrnych tacach, obok kanapek. Częstowani goście doznają dzięki niej poczucia potęgi, pewności siebie i energii — pisał w 1977 roku „Newsweek”. Finansiści wciągają „ścieżkę” w przerwach w negocjacjach. Artyści i copywriterzy twierdzą, że „śnieg” pobudza wyobraźnię, że pozwala im dotrzeć do granic geniuszu. Jedni biorą kokainę okazyjnie, inni w weekendowe imprezy, jeszcze inni stają się wyznawcami białego proszku — uzależnionymi. Wielu wierzy, że to naprawdę boski dar, który nie ma żadnych efektów ubocznych.
Tam, gdzie pojawia się kokaina, natychmiast pojawia się bogactwo, tak nagłe i obfite, jakby za sprawą czarów. I zawsze potem kokainowe królestwo ogarnia przemoc i zmywa dolarowy deszcz krwią.
Teraz każdego roku padają tysiące zabitych w narkotykowych strefach Meksyku, Kolumbii, Brazylii i Peru. Każdego dnia organizacje przestępcze i pojedynczy ryzykanci rzucają los na szalę w grze, w której stawką jest przegrana lub bogactwo. Największe policyjne akcje przejęcia narkotyków i aresztowania kluczowych graczy tylko przyhamowują biznes, który i tak zaraz zaczyna kręcić się dalej. Tego mechanizmu, napędzanego przez miliardy dolarów zysku, nic nie może zatrzymać. A tam, gdzie bije serce kokainowych interesów − w biedzie, desperacji i strachu najbardziej zakazanych rejonów Ameryki Łacińskiej − padło tyle trupów, że nikt nie jest w stanie ich zliczyć. To ukryty świat, do którego łatwo wejść, ale z którego niewielu wychodzi.
Kula zabijająca człowieka w Kolumbii została kupiona za działkę kokainy w którymś mieście w USA — jak to ujęła Robin Kirk, wieloletnia dyrektor Human Rights Watch na Kolumbię. Pojedynczy przemytnicy i małe grupy przewożące kilogram kokainy w kapsułkach w żołądku czy kilka kilogramów za podwójnym dnem walizki to tylko czubek góry lodowej. W Ameryce Łacińskiej całe tereny są wyłączone spod władzy państwowej. Dżungle kontrolowane przez rebeliantów i slumsy kierowane przez gangi to miejsca, w których uprawia się kokę i handluje białym proszkiem na masową skalę i w warunkach powszechnej amnestii.
Ta wojna rozgrywa się każdego dnia. Nie ma frontu ani terytorium, obejmuje ona co najmniej kilkanaście państw (nie tylko w Ameryce Łacińskiej, ale wszędzie tam, gdzie przechodzą szlaki przerzutowe białego proszku), a strzelaniny, egzekucje i akty terroru trafiają do mediów tylko wtedy, gdy są wyjątkowo spektakularne, i rzadko z odniesieniem do całości zjawiska.
Pięćset lat temu biali ludzie bez większego trudu podbili indiańskie imperia i wgnietli ich kultury w ziemię. Teraz zaklęty w niewielkich listkach duch zamienia ich potomków w niewolników. Przewrotność historii? A może zemsta zapomnianych bogów, którzy podarowali swoim wybranym magiczne ziele, nie dopuszczając do niego niegodnych?
Zastanawia ostatnie zdanie „Pieśni o koce”:
Gdy ten, co przybywa z północy, biały konkwistador, poszukiwacz złota, gdy on tego dotknie, znajdzie w tym tylko truciznę dla swego ciała, szaleństwo dla swej duszy, zniszczenie dla swego serca ze żelaza i stali…
Był to fragment książki „Biały szlak” Łukasza Czeszumskiego
ŁUKASZ CZESZUMSKI Biały szlak — zamów książkę
Łukasz Czeszumski (1980) — autor książki „Biały szlak” — zbioru reportaży o kulisach wojen kokainowych w Ameryce Łacińskiej. Podróżnik, autor reportaży z Afganistanu, Pakistanu i Ameryki Łacińskiej. Więcej: Portfolio|YouTube|Facebook