Świat pomiędzy odbiciami karty, poranek spędzony z powiek przez maszynę produkującą krzesła. Coś najcenniejszego, co oddajesz fabryce — swój czas. W zamian, po wielu latach dostajesz od niej żółty kluczyk — dziesięć dodatkowych, bezpłatnych kaw. Lecz Jakub Kurzyński już przycina i dopasowuje własny klucz. Jest cenniejszy, pozwala zamykać w wierszach pozornie nic nie znaczące losy i zdarzenia. Wyrwać je z zapomnienia, stagnacji i odruchów, jakie produkuje każda z fabryk, szczelnie zamykając pracujących tam ludzi w kokony. Fabryka nie produkuje jednak motyli. Powoli, przez lata, wyjada ich zawartość. A więc Mierz w bogów a staniesz się wielkim. (…) Mierz w ubogich a staniesz się Bogiem. Jakub Kurzyński mierzy się ze słowami, by mierzyć nimi w nas, czytelników. W bezsens, w którym przyszło nam żyć, mierzący nas swoją miarą, ze wszech miar niesprawiedliwą. — Szymon Kantorski
Mierz w bogów
Mierz w bogów
A staniesz się wielkim
Mierz w wielkich
A staniesz się przeciętnym
Mierz w przeciętnych
A staniesz się ubogim
Mierz w ubogich
A staniesz się Bogiem.
O poranku II
O poranku witają mnie
żelazne bramy budynku z cegły.
Przechodzę i otwieram blaszane drzwi,
zamykam je z hukiem,
przerywając tym samym senną ciszę,
w której zastygł Paul.
Zawsze siedzi zwrócony plecami
do wejścia, a przodem do maszyny
i radia, które co poranek
wita mnie tą samą audycją
i tą samą piosenką.
Paul niemrawie porusza głową,
z łysiejącym gniazdem
rysującym przebyty czas
na tyle jego czaszki.
Odbijam się kartą,
przesuwam ją jak przez
terminal płatniczy.
Płacę swoją najcenniejszą walutą:
swoim czasem.
Sekundy, minuty, godziny,
miesiące rozmieniam na drobne.
Mam nieograniczony budżet
na co najmniej kilkadziesiąt następnych lat.
Do automatu z kawą
wrzucam dwie monety z królową
warte kolejno: dziesięć i pięć pensów.
Otrzymuje w zamian kubek wody
o brązowej barwie i smaku
drzewa połączonego ze stalą,
którym fabryka przesiąka od wewnątrz.
Wychodzę z głównego budynku
i kieruję się do dziurawego baraku.
Za każdym razem mijam
stojących pod małą blaszaną budką
tych samych ponurych facetów
palących szluga przed pracą:
kierownika Kevina,
przyjeżdżającego na motorze Johna,
Bladego Boba oraz faceta,
którego imienia nie znam
i nigdy nie poznam.
„Morning” — mówię.
„Morning — odpowiadają.
Richard jest już na miejscu,
poznaję po święcącym się świetle
w naszym baraku z cegieł.
Siedzi wśród stalowych nóg,
patrzy gdzieś w dal,
gdzieś dalej, poza ściany
i mury tego miejsca.
Zdejmuję kurtkę,
zmieniam buty na safety shoes
i siadam na krześle obrotowym,
made by Fabryka.
Na biurku szumi radio.
Co ranek muszę je nastrajać.
Zaraz puszczą wiadomości.
7:30 — Richard przebiera buty.
To znak, że czas zaczynać.
Ubieram plastikowe okulary ochronne
gumowe zatyczki wsadzam do uszu
i zakładam wełniane rękawice.
Za oknem wciąż ciemno.
Dzień powoli wstaje
i wyznacza wszystkim
naszym zautomatyzowanym ruchom
rytm czasu pracy.
Wskazówka zegara przesunęła się o minutę.
W radiu zagrała piosenka
zagłuszona przez huk startującej maszyny.
W końcu ile razy można słyszeć
jedno i to samo.
11.01.19
Milczenia
gdy jesteśmy o jedną kłótnię od rozstania,
o ten jeden most za daleko,
a nasze ciała do siebie
odwrócone są plecami
milczą nocą
choć powinny krzyczeć
26.10.19
W fabryce krzeseł
W fabryce krzeseł
pracuję już rok,
który minął
zbyt szybko
i zbyt wolno.
Jest ze mną Gary,
Brytyjczyk z wielką szczęką,
wielkim brzuchem
i małymi dłońmi.
Gary zwykle mówi mi:
„take your time, mate”,
a sam zapiernicza
mimo że jesteśmy
miesiąc do przodu.
Gary jak inni
ma kalendarz z gołą babą
i wypasionym sportowym samochodem.
Dobrze jest rzucić na nią okiem
i uświadomić sobie,
że nigdy takiej laski nie przelecisz
i nigdy nie będzie cię stać
na taki samochód.
Gary ma też drugi kalendarz-planer.
Skreśla w nim dni,
za pomocą markera znaczy „X”,
odlicza puste pola do końca roku
i każdego poranka dokłada kolejne żłobienie
do zmarszczek na czole
wykutych przez czas.
Są tu żeliwne maszyny
jak z XIX wieku,
ceglane baraki
i całkiem nowoczesny robot
z 1989, który spawa nogi krzeseł.
Jest też syf, brud i smar,
który osiada na dłoniach
i którego nie da się pozbyć,
bo wchodzi głęboko w linie papilarne.
Jest też tu automat z kawą,
jedna za 15 pensów.
Warto tu zostać:
Gary powiedział, że po 10 latach
spędzonych pod tym dachem
dostał żółty kluczyk,
który daje 10 kaw tygodniowo
za darmo. Jeśli będę wytrwały,
też taki dostanę.
Magazynierzy walczą tu z gołębiami
srającymi na azbestowy dach,
lecz one wracają i wracają.
Konserwatorzy walczą zaś z maszynami,
które z powodu wieku i stanu
szybko się psują.
Jedną maszynę naprawiają miesiąc,
a i tak dalej nie działa poprawnie.
I tak dzień w dzień,
od poniedziałku do piątku,
od 7:30 do 17,
przez 4 kawy dziennie,
z godzinną przerwą na lunch,
nie robiąc nic,
a robiąc wszystko.
Wyrabiając normę
i będąc dużo do przodu z produkcją.
Patrząc w kalendarz
i widząc postawione krzyżyki,
automatycznie przyspieszam.
Chcę uciec.
Chcę zostać.
Warto tu zostać,
w tej fabryce marzeń,
produkując krzesła
jako jeden z wielu
odcieni niczego.
Przynajmniej mogę pisać tu wiersze.
8.10.18
Cabo da Roca
Zabiorę cię na Cabo da Roca,
gdzie ujrzymy koniec,
linię oddzielającą niebo od morza,
morze od ziemi i ziemię od nieba.
Usłyszymy piosenkę Boba Marleya
i mieszaninę języków.
Cabo da Roca, The end of the word.
Fale rozbijają się o brzeg
w zupełnej ciszy.
W ciszy umierają złudzenia,
że poza horyzontem, poza polem widzenia,
gdzieś w oddali,
czeka na nas lepszy świat.
Tutaj świat się kończy.
Przynajmniej ten, który znamy.
Jakub Kurzyński (1991) — reżyser, prozaik, poeta, scenarzysta. Zdobył wyróżnienie za krótki spot reklamowy „Papier” w Konkursie Legalnej Kultury na 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Studiował na WST w Zabrzu na kierunku reżyseria filmowa, które porzucił i wyjechał do Londynu. Jego wiersze i opowiadania zostały opublikowane w „Helikopterze”, „Kulturze Liberalnej”, „Obszarach Przepisanych”, „Wydawnictwu j”, „EleWatorze”, tygodniku „Tydzień Polski” oraz na portalu Pisarze.pl. Regularnie publikuje na swojej literackiej stronie kurzynskimusizakurzyc.com. Mieszka w Londynie.